Krzątasz się po kuchni jak zwykle, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Znam na pamięć ten schemat. Woda w czajniku, kilka razy otwarta lodówka, wymięte w narzekania. Miniesz mnie siedzącą na kanapie bez słowa. Nawet nie spojrzysz w moją stronę. Od dawna jestem dla ciebie jak powietrze. Jak mebel na wyposażeniu naszego mieszkania w kredycie, który dzisiaj chyba tylko nas łączy.
Tyle lat chcę od ciebie odejść i nie mogę. Już nie pamiętam, kiedy pierwszy raz pomyślałam, że nie chcę z tobą być, że niczego oprócz frustracji, złości i bezsilności nie czuję. Ale to znaczyło, że jeszcze mi zależy, skoro się złoszczę, skoro próbuję coś zmienić.
Czy między nami w ogóle była miłość? Może to zauroczenie, zachłyśnięcie się sobą. Kochałeś mnie kiedyś prawdziwie? Te początki trzymania się za rękę, wieczorów nad rzeką, ukradkowych spojrzeń podczas spotkań ze znajomymi. Mrowiło mnie w żołądku i to wzięłam za pewnik, że kocham. Wydawało mi się, żeby byliśmy tacy szczęśliwi, gdy zamieszkaliśmy razem, gdy rodził się nasz syn. Tak wiem, zwariowałam na jego punkcie, ale co miałam robić, skoro od ciebie nie dostawałam czułości, uwagi, miłości.
Od lat jesteśmy nieobecni. Traktujemy się mechanicznie, jak mijające się na stacji pociągi – wielkie metalowe maszyny bez dusz, które mają jeden cel – dotrzeć do kresu podróży, po drodze za obowiązek mając wymianę pasażerów. My też wymieniamy się rutynowymi uprzejmościami: „Dzień dobry”, „Smacznego”. Od dawna nie pytasz, jak mi minął dzień, a ja odpuściłam, kiedy zacząłeś zdawkowo odpowiadać, że dobrze.
Czuję się jak w zmniejszającej się z dnia na dzień klatce, w której brak mi oddechu i przestrzeni do życia, jakbyś ty odbierał mi powietrze. Kiedy krążysz po mieszkaniu, cała sztywnieję, czekam na moment, aż znikniesz, staniesz się niedostrzegalny – pójdziesz spać, wyjdziesz, zamkniesz się w łazience. Wtedy dopiero biorę głęboki oddech i myślę o tym, jakby wyglądało moje życie, gdyby ciebie w nim nie było. Widzę uśmiechniętą, ubraną na kolorowo kobietę, która wie, czego chce od życia, która uwolniła się ze związku, w którym z czasem zabrakło wszystkiego, co do szczęścia było jej potrzebne.
Wiem, że niedługo odejdę. Nabieram w sobie pewności, że to najlepsze, co mogę sobie dać, w końcu sama dla siebie staję się ważna i przestaję uzależniać swoje szczęście od ciebie. I chociaż decyzję podjęłam już dawno, nie mogłam się od ciebie uwolnić. Odchodzenie nie jest łatwe, bo na drugiej szali uparcie wisi nadzieja – ta trzyma się mocno i nie chce puścić. Nadzieja na to, że coś się zmieni. Że pewnego dnia przyjdziesz z bukietem kwiatów i powiesz: „Kochanie, tak bardzo cię kocham”. Wiesz, to by wystarczyło. Może to głupie, ale zostałabym, na pewno dłużej.
Ta nadzieja zmusza mnie, bym przy tobie trwała, bym wierzyła, że moje: „Nie mogę tak dłużej, nie czuję się kochana” w końcu do ciebie dotrze. Chlasnął cię te słowa w twarz i przebudzą i każą zrozumieć, jak jestem dla ciebie ważna. Bo tylko tego bym chciała – być ważną, być tą, bez której nie wyobrażasz sobie życia, która jest dopełnieniem twojego szczęścia, twojej radości, codzienności. Chciałabym poczuć się wyjątkowo, wiedzieć, że dla ciebie jestem tą jedną – najważniejszą. Czekałam na to, jak idiotka.
Odchodzę tak długo, bo nadal cię kocham, a nadzieja na miłość umiera ostatnia. Przecież musiałeś mnie kochać, musiałam coś dla ciebie znaczyć, skoro to mnie wybrałeś? Ile razy płakałam w poduszkę przypominając sobie te pierwsze wspólne roześmiane lata? Co się z nami stało? Kiedy się zgubiliśmy? Mam wrażenie, że zupełnie poza naszą wolą oddaliliśmy się od siebie tak bardzo, że już nie mamy do siebie powrotu. Dzisiaj to wiem. Przestałam żebrać o twoją czułość, o uwagę. To mnie upokarzało, sprawiało, że wstydziłam się siebie samej. A przecież „nic się nie zmieniło” – powtarzałeś za każdym razem, gdy pytałam, czy jeszcze mnie kochasz. Ale zmieniło się wiele, mój strach budził fakt, że nie widziałeś, że przestałam być przy tobie szczęśliwa.
Tak, mogłabym tak trwać. Udawać, że jest w porządku, że rutyna jest tym, co daje mi poczucie stabilizacji i szczęścia. Że poczucie bezpieczeństwa trzyma mnie przy tobie kurczowo. Że nadzieja podszeptuje: „Poczekaj jeszcze trochę, jeszcze rok, dwa lata”… Tylko, że nie mam już siły udawać. Pytając siebie, czego chcę jeszcze od życia – od dłuższego czasu widzę siebie uśmiechniętą bez ciebie. W końcu to zrozumiałam – żeby wyjść z tej ciasnej klatki, muszę zamknąć za sobą drzwi naszego mieszkania i powiedzieć: „Odchodzę, dzisiaj ten ostatni raz”. Bez odwrotu. Pogodzona z tym, że nie będziesz o mnie walczył, co – uwierz mi – jest dla mnie najtrudniejsze.
Nie chcę już tak żyć. Chcę jeszcze być kochana, szczęśliwa, chcę zachłysnąć się życiem, które doceniam każdego dnia coraz bardziej, a ty tego zupełnie nie rozumiesz. Dlatego odchodzę. Wybacz.