Moje dni są do siebie podobne. Rano wchodzę do łazienki ostatnia. Ostatnia, bo to ja dokręcam niedokręcone pasty do zębów, spłukuję zabrudzoną umywalkę, zbieram z podłogi mokre, rozrzucone ręczniki, składam w kostkę piżamy. Nie patrzę w lustro, nie lubię siebie takiej „domowej”, w tym burym, ciepłym szlafroku. Nie lubię takiej siebie, ale przecież nie ma już innej mnie. Nie pamiętam też tej, którą byłam dawno temu, zanim poznałam mojego męża, zanim urodziły się nasze dzieci. Tej, która pragnęła czegoś dla siebie.
Kiedy drzwi za moim mężem i naszym starszym synem się zamkną, usiądę jeszcze na chwilę przy kuchennym stole, zamyślę się, popiję kilka łyków zimnej kawy i obudzę młodszego syna. Pół godziny potem wyjdziemy razem do przedszkola. Dostanę pięć godzin tylko dla siebie. Przetłumaczę kilka stron powieści dla mojego wydawnictwa, w międzyczasie zrobię zakupy, wstawię zupę pomidorową, posegreguję pranie, posprzątam. Pięć godzin to bardzo mało. Potem pójdę do szkoły i do przedszkola po dzieci, podam im obiad, odrobimy razem lekcje. Wróci mój mąż i zapytam go o nowy projekt. Odpowie jak zawsze, konkretnie, szczegółowo i obrazi się, gdy na chwilę odwrócę wzrok. „W ogóle cię to nie obchodzi” – stwierdzi. Poproszę go, żeby powtórzył, podam mu herbatę w jego ulubionym kubku. Zrobię wszystko, by poczuł, że jest ważny.
To wszystko nie jest niczym niezwykłym, prawda? „To” właśnie robią matki i żony, które pracują w domu. Powinnam być szczęśliwa, mam męża, mam dwóch synów. Kocham ich. Są moim życiem, a to życie składa się właściwie tylko z tego, co oni po sobie zostawią i na co czekają, kiedy wrócą do domu. Ze wszystkiego, czego potrzebują. Te rozrzucone ręczniki, te niepozmywane talerze, te wyprasowane koszule (wiem, nie umiałam „wychować sobie” faceta) – jestem za nie odpowiedzialna. Wakacje nad jeziorem i ferie zimowe w górach – to ja je organizuję. Kolacje dla przyjaciół mojego męża, przyjęcia urodzinowe dla moich dzieci, świąteczny obiad dla całej rodziny – wszyscy wiedzą, że dam z siebie wszystko.
Tworzę dobry, ciepły dom. Tego przecież chciałam. Domu, w którym dzieci mają poczucie bezpieczeństwa, dwudaniowy obiad i miłość. Związku, w którym nie ma zdrad, tylko pewność, że zawsze będziemy razem. Mam wszystko dla innych i nic dla siebie. Bo nigdy nie potrafiłam wyciągnąć po to „coś dla siebie” ręki. Przez całe piętnaście lat mojego małżeństwa, najważniejsi byli oni – najpierw mój mąż, miłość mojego życia, potem synowie. Nie nauczyłam ich tego, że ja też jestem ważna.
Odczuwam to każdego dnia.
Kiedy mój mąż wraca do domu, nie pyta mnie jak minął mój dzień i czy jestem zmęczona. Nigdy nie interesował się moją pracą, uważając ją za „fanaberię”. Chociaż w dniu urodzin dostaję od niego buziaka i pieniądze w kopercie „na coś ładnego”, nie czuję nigdy, że to wyjątkowa data. W ciągu piętnastu lat naszego małżeństwa nie zrobiłam ani jednej rzeczy dla swojej przyjemności (nie liczę zjedzonych po kryjomu czekoladek). I choć daję z siebie każdego dnia wszystko, co najlepsze, nie dostaję tego w zamian. Nie choruję, tak bardzo boję się przekonać, że nikt o mnie nie zadba. Nie planuje wyjścia do kina, bo nie chcę słyszeć wyrzutów, że nie mam ochoty spędzać czasu z rodziną.
Od roku czuję, że jestem na równi pochyłej. Nie potrafię odnaleźć radości w kontakcie z moimi dziećmi, w dbaniu o dom, we wszystkim, co było moim marzeniem. Jestem zmęczona. Jestem tak bardzo zmęczona, że zapominam spakować synowi kanapek do szkoły. Jestem także samotna do bólu.
W życiu masz zawsze wybór – słyszałam od małego. Sama decydujesz, którą drogą podążysz, co pozostanie ci bliskie, co trzeba będzie poświęcić, z czego zrezygnować, a przy czym pozostać. Sama kreujesz swoją rzeczywistość, masz wpływ na to, czy będziesz szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. Nie wykorzystałam swojej szansy tak, jak powinnam. Zabrakło zdrowego egoizmu, zamiast dążyć do poczucia szczęścia, wolałam zadowalać najbliższych.
Trzy miesiące temu, zrobiłam coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Wbrew rozsądkowi, wbrew sumieniu i wbrew sobie samej, kupiłam bilet na pociąg i zarezerwowałam pokój w pensjonacie. Jutro wyjeżdżam w góry. Jestem przerażona. Podobno to dobrze. Przeczytałam, że tam, gdzie są zmiany, tam musi być lęk. A ja niczego bardziej nie pragnę, niż tych zmian. Zawsze wydawało mi się, że takie historie wydarzają się na kartach powieści, albo w filmach. A jednak tego Sylwestra, pierwszy raz od piętnastu lat, spędzę z przyjaciółką. Moje dzieci i mąż zostaną w domu. Wyjdę wcześnie, kiedy będą spali. Zostawię list, kilka słów, bo wiem, że mój mąż więcej nie przeczyta. Nigdy nie chciał czytać kartek, które zostawiałam, próbując nawiązać rozmowę o tym, jak czuję się w tym związku.
To ja pierwsza wejdę do łazienki i tym razem, spojrzę w lustro, choć boję się, żeby w z tej drogi nie zawróciła mnie myśl o dzieciach. W głowie powtarzam jak mantrę: „wszystko będzie dobrze”.
Chcę wierzyć, że to się uda. Bo jeśli nie uda, niebawem całkiem zniknę. Proszę, nie zatrzymuj mnie.