Nigdy nie umiałam wypytywać cię o twoje sprawy. Mam przyjaciółki, znajome, które nieustannie kontrolują swoich facetów. Pewnie wydaje im się, że wiedzą o nich wszystko. Ale prawda jest taka, że człowiek zawsze znajdzie sobie taki obszar swojej prywatności, do którego nie wpuści nawet najbliższej osoby. Dlatego od zawsze uważałam, że lepiej poczekać, aż sam będziesz chciał mi powiedzieć. I tobie było z tym dobrze. Pasowało ci to. Miałeś swój świat. Miałeś go tak bardzo, że właściwie będąc razem, żyliśmy cały czas osobno.
Bliskość. Pojawiała się, gdy ty tego chciałeś, na twoich zasadach. Spacer za rękę? „Niewygodnie mi tak, ręce mi się pocą” – wysuwałeś delikatnie, ale stanowczo moją dłoń ze swojej dłoni. Szliśmy razem jak para przyjaciół, ale nie jak para. Minęły dwa lata, zanim poczułeś się komfortowo obejmując mnie w parku, czy na ulicy. Kiedy to już się wydarzyło, wydawało mi się, że zrobiliśmy jakiś milowy krok w związku. Prawie tak, jakbyśmy ze sobą zamieszkali. A to przecież nigdy nie nastąpiło.
Miałeś swoje półki w mojej szafie. Po roku jedną, potem dwie, na końcu trzy. Pewnego dnia wyjeżdżając zostawiałeś mi swoje rzeczy do prania. Ja, walcząca feministka i zwolenniczka równego podziału obowiązków cieszyłam się jak dziecko, kiedy wkładałam do pralki twoje koszulki. Kolejny dowód twojego przywiązania. „Doceń to” – mówiłeś. „To dla mnie ogromna zmiana”. Nigdy wcześniej nie byłem z nikim tak blisko. Doceniałam. Czas mijał, czekałam na więcej. Choć pomieszkiwałeś u mnie regularnie, kiedy po trzech latach zaproponowałam, żebyśmy wynajęli wspólne mieszkanie, zareagowałeś jak zwykle. „Zobaczymy”. „Jeszcze o tym nie myślałem”. „Ja nic nie planuję”.
W końcu przyszedł moment, w którym zrozumiałam, że w tym związku wszystko działo się tak, jak ty tego chciałeś. Gdzieś zgubiliśmy moje potrzeby, moje pragnienia, moje wyobrażenie o naszej relacji. Moje poczucie bezpieczeństwa. Miałam cieszyć się z każdego najdrobniejszego dowodu przywiązania, który mi dawałeś. A raczej, który mi wydzielałeś. Powinno mi wystarczyć, że wiem, że mnie kochasz. Niepotrzebne nam takie banały, jak „miłość to czyny, nie słowa”. A jednak. To nie banał, to prawda. Nie mam wątpliwości, że mnie kochasz. Na „swój sposób”. Jest ci wygodnie żyć, tak jak żyjesz i uważasz, że skoro cię kocham, powinnam to akceptować, powinnam być szczęśliwa. Powinno mi to wystarczać. Nie wystarcza.
Pamiętam jak na początku naszego związku powiedziałeś mi „tylko nie myśl, że wezmiemy ślub, mi to zupełnie nie jest potrzebne”. O.K. Ja też nie potrzebuję ślubu, nigdy mi nie zależało no formalizowaniu związku. Ale potrzebuję czuć się w związku bezpiecznie. Albo być sama i wiedzieć, że mogę liczyć tylko na siebie. Że sama jestem.
Boję się odejść, bo wiem, że możesz „nic z tym nie zrobić”. Ale chyba gorsze jest to zawieszenie teraz. Ta niepewność, niedokreślenie. To „chcę z tobą być, ale nie podejmę teraz żadnej decyzji”.
Nie chcę myśleć, że zmarnowałam czas będąc z tobą. Przeczytałam, że każdy z nas spotyka na swojej drodze ludzi, którzy mają nas czegoś nauczyć. Czegoś ważnego, o nas samych. Ja dzięki tobie dowiedziałam się, że potrzebuję czuć obecność osoby, którą kocham, jej zaangażowanie i wsparcie. Że nie umiem żyć w związku niedokreślonym, bez planu na przyszłość, a przynajmniej bez jakiegoś kierunku na to „co dalej”.
„Jeśli coś kochasz, puść to wolno. Jeśli należy do ciebie, wróci.” Dziś wreszcie rozumiem sens tych słów. Miłości nie zamkniesz w klatce, nie zaklniesz, żeby była taka, jak chcesz. Niektórzy potrzebują do niej dojrzeć, ale ty nie musisz na to czekać latami. Bo nie ze wszystkimi taka miłość jest możliwa.