Go to content

Jak ja głupio kochałam, jak ja głupio wierzyłam… List kochanki

Fot. iStock

Jak ja głupio kochałam, jak ja głupio wierzyłam… Zapłaciłam za swój romans wysoką cenę. Cztery lata.

1.

Pamiętam, jak się poznaliśmy. Zwyczajnie, w kawiarni. Pędziłam na spotkanie ze znajomą, wpadłam po kawę, on zagadnął mnie w kolejce. W pierwszej chwili pomyślałam, że to kolejny bajerant i nigdy więcej go nie zobaczę, uparcie grzebałam w portmonetce, żeby znaleźć kartę na kawowe pieczątki. On mówił, miłym ciepłym głosem. Kiedy znalazłam kartę i podniosłam wzrok dotarło do mnie z całą mocą, że to nie jest zwykły „koleś”, że to się tak nie skończy. Poczułam, jak uderza mnie jego zapach, jakby przebiegł mi po plecach prąd. Boże, jak on pachniał, jak patrzył. Czułam się kompletnie zbita z tropu, kiedy powtórzył: „To da mi pani szansę i swój numer telefonu?”. Dałam.

Umówiliśmy się tydzień później, w tej samej kawiarni. Zdążyłam ochłonąć, ale kiedy spotkaliśmy się ponownie, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to coś wyjątkowego, że to jeden z tych ważnych momentów. Iskrzyło. Nie ukrywał, że ma żonę, ale w jego opowieści, żona wisiała na ostatnim włosku, od lat im się nie układało, spotykali się czasem w domu. Zero seksu, zero rozmów. Właściwie przez nawet razem nie mieszkali, miał pracę w mieście, gdzie spędzał większość miesiąca, ona została w domu i pracowała przez internet.

Nie, nie zapaliła mi się ostrzegawcza lampka. Nie robił z niej strasznej czarownicy. Ot, zwyczajna historia ludzi, którzy kiedyś się zakochali, a potem rozminęli. Został wspólny kredyt, kot i trochę czasu nim skonfrontują się ze słowem rozwód. Bo o rozwodzie też mówił.

Oczywiście czekał na odpowiedni moment. Nie chcieli sobie robić wzajemnych kłopotów i formalnych uciążliwości. Ona nie odwiedzała go w ogóle, on raz na jakiś czas jechał do domu, który traktował jak przechowalnie swoich rzeczy, które nie pomieściłyby się w wynajmowanej miejskiej klitce.

Pierwsze wątpliwości pojawiły się po półtora roku. Wtedy zobaczyłam, że ta sama bajka kręci się jak zdarta płyta na gramofonie. Że w zasadzie nie dzieje się nic, również z nami. Doszliśmy do pewnego punktu i trwamy w nim jak muchy w smole. Kiedy zaczęłam naciskać coraz częściej odbijał piłeczkę.

Nagle okazywało się, że go nie rozumiem, krzywdzę, jestem za młoda, nieodpowiedzialna. Na deser by utrzymać nasz status quo dostawałam szczyptę obietnic. Podanych elegancko lecz skromnie, żeby się nimi nie przejadła. Właściwie on nie obiecywał, on m nie pocieszał, roztaczał opowieści o przyszłości. „Kiedyś będziemy mieli wspólny dom, zobaczysz, i psa w typie teriera. Będzie wariował po ogrodzie”- ileż razy słyszałam, że marzy o dziecku, że jeszcze chwileczka. Że nie może teraz mnie zabrać na urodziny przyjaciela, przedstawić – zbliżał się przecież rozwód, gdybym się pokazała rozstali by się z jego winy, straciłby dużo na sprawie rozwodowej, my byśmy stracili. To wszystko dla nas…

Tak mocno wierzyłam w bajkę o miłości i swoim księciu, że gdy się pojawił, nic innego się nie liczyło. Wierzyłam we wszystko, co mówił, obiecywał. Cztery lata. Tysiąc czterysta dni czekania, aż moja miłość będzie naprawdę moja.

Czas mijał. Od jednych samotnych świąt do drugich. Przecież nie mógł mnie zabrać do swojej mamy przed rozwodem. Pewnego dnia moja frustracja sięgnęła zenitu. Poczułam, że jestem nikim, jakby się mnie wstydził. Chciałam, żeby to wszystko przestało mnie ograniczać, żebym zaczęła istnieć naprawdę w jego życiu. Na miłość boską, przecież w pracy i tak nikt nie zna jego żony, z którą się widuje kilka razy do roku… Kupiłam jego ulubioną kawę i chciałam wpaść w odwiedziny. Nie zamierzałam rzucać mu się publicznie na szyję. Pomyślałam nawet, że to ekscytujące, że poudajemy jego starą znajomą, która akurat jest w mieście.

Bardzo się pomyliłam. Gdy zobaczył mnie w drzwiach prawie wywlekł mnie na zewnątrz. Syczał mi do ucha, że jestem idiotką, że mogła być tam jego żona. Żebym nigdy więcej się nawet do niego nie odezwała. A ja stałam tam i nie mogłam się ruszyć. Nie byłam w stanie. Z każdym słowem docierało do mnie, co to oznacza. Cztery lata iluzji.

Wiem, byłam naiwna, a jednak czuję się oszukana. Przecież wszystko miało skończyć się dobrze.

Nie jestem w związku, nie wiem, czy potrafię znowu kochać. Wiem natomiast, że miłości nigdy nie ma się na zawsze. Że następnym razem role mogą się odwrócić. Że można budować swój świat przez lata, a następnego dnia dowiedzieć się, że on nigdy nie istniał. Że to wszystko było dla kogoś niczym. Tak ja ja. I to boli najmocniej.

Basia

2.

Droga Basiu, mam 34 lata, psa Alfa, męża i pięcioletnią córkę. Jestem kochanką. Właściwie byłam. Moje kłamstwo trwało rok, podobno o rok za długo, ale wciąż nie umiem powiedzieć, że żałuję.

Mój romans zaczął się sztampowo, poznaliśmy się w pracy. Wspólna impreza, miłe pogaduchy, przypadkowe spotkania przy ekspresie. Potem maile, by jakoś zagaić – pierwsza napisałam ja, wspólne lunche. Ogromne napięcie, które wisiało między nami jak przyciągający magnes.

Paweł też miał żonę. Wiedziałam o tym, a jednak w jednej chwili uciekły ze mnie wszystkie obawy, poczucie winy, racjonalność. Wystarczyło, że poczułam, jak to jest, gdy znów miękką ci kolana. Gdy ktoś samym spojrzeniem, bez jednego wypowiedzianego słowa, może cię rozpalić. Chciałam tylko napisać, że rozumiem. Wiem, jak to jest z dnia na dzień stać się  niewidzialną, niewygodną. Co znaczy poczuć, że wszystko, co czułaś było tylko manipulacją. Nie planowaliśmy dziecka ani ogrodu, nie obiecywaliśmy sobie wprost wspólnej starości. A jednak przez rok żyliśmy nie jak kochankowie od seksu, ale jak romantyczni nastolatkowie, niczym Romeo i Julia.

Mój mąż dowiedział się o nas od jego żony. To ona okazała się najtrudniejszym elementem tej opowieści. Stałam się jej celem, chciały zemsty w iście hollywoodzkim stylu. Jednak nie to było najgorsze. Nie konsekwencje, które wciąż niosę na plecach. Najgorsza była świadomość, że Paweł zniknął. Nie życzył sobie ze mną mieć nic wspólnego. Zawiódł. Zdradził (o ironio) naszą miłość dla mściwej i ponoć nieczułej żony, której nie kochał. To nadal boli, nadal nie rozumiem.

Po co był mu romans i cała ta otoczka? Chodziło tylko o okazję do seksu? Przecież są łatwiejsze sposoby.

Za tydzień zaczynamy terapię małżeńską. Muszę jakoś wytrwać.

Nie oceniaj mnie zbyt łatwo, Karolina.

Dlaczego kochanki czekają? Dlaczego chcą wierzyć w swój happy end?

Katarzyna Kucewicz, psycholożka i psychoterapeutka:

Fot. Archiwum prywatne

Kochanka czeka z kilku powodów. Przeważnie dlatego, że jest miesiącami, a bywa że i latami, zwodzona, manipulowana tym, że jeszcze chwilę musi wytrzymać, bo są jakieś ważne powody dla których on nie może odejść od żony. Przeważnie, bowiem mężczyzna przedstawia jej jakiś super ważny powód – żona chora, dzieci się źle uczą, on zmienia pracę itp. Kochanka wierzy, że w takim razie musi ustawić się w kolejce . Kocha. Ufa. Nie chce dopuścić do siebie myśli, że tak naprawdę ktoś się waha i nie umie zdecydować, że w gruncie rzeczy jest dla kogoś jedną z opcji, że takie odwlekanie jest nie fair wobec niej.

Nikt tak nie lubi o sobie myśleć. Dlatego unika się prawdy, wierząc, że zaraz wszystko się poukłada. Kochanki czasem swoje oczekiwania mają osładzane – prezentami, wakacjami, wyjazdami. Czasem zaś mężczyźni manipulują wzbudzając w nich poczucie winy – mówiąc na przykład „chyba widzisz, jak mi ciężko, przecież nie mogę zostawić teraz rodziny.”

Kobiety są generalnie cierpliwe i skore do samopoświęcenia. Dlatego czekanie często nie osłabia ich miłości, nie wpływa nawet na postrzeganie partnera. A jeśli kochanka ma niskie poczucie własnej wartości – to wręcz sama tłumaczy sobie, że musi ochłonąć, wytrzymać dla ukochanej osoby. Nie myśli o tym, że jej tez należy się poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Że nikt jej nie wróci tych miesięcy oczekiwania w niepewności o jutro.

Takie refleksje przychodzą niestety dopiero z czasem. Dlatego kiedy kobieta po całych miesiącach czekania w końcu nie doczekuje się i mężczyzna zostaje z żoną (tak jest bardzo często) popada w odrętwienie, depresyjność, rozpacz.

Przestroga

Iga Fuerte

Iga ma 34 lata. Wydaje się, że to nie jest wiek naiwności. A jednak czekała. Była gotowa na każde skinienie, czekała i wierzyła, że on odejdzie od żony i będzie mogła budować swoje życie z kochankiem. Z jednej strony inteligentna i wykształcona kobieta, z drugiej naiwna i głupia. Co takiego może zrobić mężczyzna, że kobieta całkowicie się zatraca i przestaje kierować rozumem. Pomimo wszystkich kłamstw Artura, Iga wciąż mu wierzyła. Pomimo bólu, który zadawał jej każdego dnia, wciąż go kochała. Jak bardzo uczucie może zaślepić i zmienić kobietę? Czy jej oczekiwanie miało jakikolwiek sens?

Odwiedź nas na Facebooku


Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Po Godzinach