Byli parą, o której mówiło, że są dla siebie stworzeni. Razem od czasu studiów. Podobne pasje, choć zupełnie różne temperamenty. Uzupełniali się, rozumieli, właściwie nie kłócili. Tylko oni wiedzieli, że coś gdzieś zgrzyta, że obrazek – ten na zewnątrz, choć oboje go podtrzymywali, ma rysę. No dobra, może nie wiedzieli, ale czuli. A może ona czuła bardziej niż on. Bała się tylko, że gdy otworzy usta, gdy wyleje się z niej żal, pretensje, to już nie będzie mogła tego zatrzymać. Na to nie mogła pozwolić.
Więc uśmiechała się, a czasami płakała w poduszkę wieczorem…
Trzymała mocno wszystkie dobre chwile, jak choćby tę, kiedy była w ciąży, a on tak bardzo cieszył się, że zostanie ojcem. Mimo jej strachu i wielkich obaw, to on dawał jej wsparcie, uspokajał, przytulał i mówił, że wszystko będzie dobrze. Albo wtedy, gdy pojechali z synem po raz pierwszy w góry, gdy wnosił go na szczyt – umęczony, ale szczęśliwy. Uśmiechał się do niej tak wyjątkowo. Tam wtedy zapominała o tym, co złe, co niekompletne, nieidealne. Pielęgnowała w sobie te momenty, gdy mogła na nim polegać. Kiedy szybko musiała wrócić do pracy po urodzeniu dziecka, a on dzielnie zajmował się półrocznym niemowlakiem – szybciej niż ona kończył pracę.
Albo wtedy, gdy musieli się przeprowadzić, a on wszystko zorganizował od początku do końca. Albo gdy na wycieczce za miasto popsuł się jej rower, a on miał przy sobie wszystko co niezbędne, żeby go naprawić. Lubiła, gdy gotował. Choć irytował ją bałagan, który zostawiał w kuchni. „Ciesz się, że w ogóle gotuje, mój to nawet do kuchni nie zagląda” – mówiła przyjaciółka. A jej się wyć chciało, kiedy po raz kolejny szorowała kuchenkę, myła podłogę, bo on dumny, że zrobił coś dla niej, zapominał o wszystkim, o co go prosiła.
Ktoś powie: „Kolejna głupia baba, która nie umie być szczęśliwa i szuka dziury w całym”. Ona też tak o sobie myślała. „O co tobie właściwie chodzi?” – pytała samą siebie i zmęczona po całym dniu pracy, zajmowania się dzieckiem, ogarnianiem domu zasypiała na kanapie z głową na jego kolanach.
Czasami wyobrażała sobie, jakby to było, gdyby była sama…
Z synem. A jego by nie było. Czasami o tym marzyła. Tylko przez chwilę bo tak bardzo bolało. Bo jak można myśleć, że kogoś kogo się kocha nie ma tuż obok. Właśnie. Kocha? Coraz częściej się nad tym zastanawiała. Nie, nie była żadną głupią babą. Nie szukała romansów, tylko zamykała się w sobie coraz bardziej. Szukała w sobie odpowiedzi. „Co jest ze mną nie tak?”, pytała samą siebie.
I kiedyś w nocy poczuła to. Tę samotność. Tak okropną, tak silną, z którą nie da się walczyć. Łkała w poduszkę. Bolało ją wszystko z tęsknoty za jego uwagą, za rozmową, za szczerością. Za nim. Za jego wzrokiem, za miłością, za czułością. Za byciem ze sobą – tak blisko, tak intymnie, z taką pewnością, że są tylko dla siebie.
Gdzie się zgubili? „To jego wina”, kipiała ze złości. Wpadała w szał, kiedy poprawiał po niej naczynia wstawione do zmywarki. Trzaskała drzwiami i wychodziła, kiedy po raz kolejny siadał wieczorem przed telewizorem. Gdy mówił: „A ty jak uważasz?” – zagryzłaby go, nie rozumiała, jak nie można samemu podjąć decyzji, wziąć na siebie odpowiedzialności za własne zdanie.
Nagle to zobaczyła: ona była motorem napędowym tego związku. To ona decydowała, co zjedzą na obiad, gdzie pojadą w weekend, czy zaproszą znajomych, a może wyjdą w trójkę do kina. On na wszystko się zgadzał sam nie wychodząc z inicjatywą. Mówiła: „Mam dość. Zrób coś”, a on nie rozumiał. „O co ci chodzi, masz wiecznie o coś pretensje”, powtarzał. Kiedy słyszała: „Już taki jestem, widocznie się nie zmienię” – kipiała. Umarliby z nudów przed telewizorem z chipsami w ręce w jakiś kolejny weekendowy wieczór. „Zaskocz mnie, zaproponuj”- powtarzała, a on owszem – raz zapalił świece, otworzył wino. Raz. Jemu chyba wystarczyło.
A ona była coraz dalej. „Dostajesz tyle, ile dajesz”, powtarzała. Dostawała nic. O nim myślała z narastającą frustracją.
Ale na zewnątrz nadal byli świetną parą, która tak wiele robi wspólnie. Rodzinnie. Właśnie – funkcjonowali jak dobrze naoliwiona maszyna – w trójkę. Gdy zostawali sami, syn szedł spać, nie było już nic. Oschłość. Samotność. Bolała jego nieuwaga, ten pospieszny seks, bez rozmowy, bez patrzenia na nią. Ten buziak rano. Jakby jej nie widział. Jakby była przezroczysta. Mebel, który dobrze wpasowuje się w otoczenie. Użyteczny mebel.
Musiała znaleźć siebie…
Brakowało jej oddechu. Czy jedyne to pracować, wychowywać dziecko, sprzątać, gotować? Czy nie może wymagać? Nie ma już prawa żądać uwagi? To już? Wszystko? Obok siebie?
Terapia. „Nie będzie łatwo” – mówiła jej terapeutka. „To ciężka praca”. Ale ona chciała tej pracy. Chciała zobaczyć sens związku, trwania w nim. Zobaczyć siebie.
„Chciałabym, żebyś się wyprowadził”, powiedziała pewnego dnia. Nie był zaskoczony. To ją bolało najbardziej, że nie walczył. Że nie wpadł w szał, że nie zaczął krzyczeć: „Kocham cię, chcę z tobą być, szaleję za tobą”. „Poszukam mieszkania” – to wszystko. Po prostu. Tak, jakby czekał na sygnał, by nie musiał ponosić odpowiedzialności za rozbicie ich związku, za rozstanie, za dziecko, które zostawało. Wtedy go nienawidziła.
„Dlaczego się nie rozwiedziesz?”, zapytała pół roku później terapeutka. „Nic ci do tego”, pomyślała ze złością. Tak, już umiała się złościć. Umiała krzyczeć, nauczyła się mówić: „jestem zła, mam do tego prawo”. Kiedy pierwszy raz wykrzyczała mu brak uwagi, osamotnienie, któremu był winien, że dla niego była tylko członkiem rodziny, a nie kochaną przez niego kobietą – był w szoku. Znieruchomiał. Przychodził często, kładł ich synka spać. Był z nim, gdy ona szła na zumbę, gdy wyjeżdżała z przyjaciółką na weekend. „Dlaczego znęcasz się nad sobą i pozwalasz, żeby on nadal był tak mocno obecny w twoim życiu, nie zamykasz tej furtki” – docierały do niej słowa terapeutki. Właśnie – „czemu?” – pytała później samą siebie. W wakacje wyjechali razem na żagle, urodziny syna spędzili w trójkę w Warszawie – mały chciał koniecznie zobaczyć stolicę. „W końcu tyle nas łączy” – tłumaczyła sobie.
Ale kiedy ich syn zasnął, a on przed wyjściem usiadł z nią w kuchni, zaczęła mówić. Mówiła o tych wszystkich żalach i pretensjach. Już nie ze złością. Ale ze zrozumieniem, skąd się wzięły. Mówiła, że tak bardzo za nim tęskniła. Że tak pogubili siebie nawzajem. Że on przestał o nią walczyć, zabiegać. Przestał się o nią starać. Traktował jak własność. Jak rzecz nabytą. A przecież nie da się miłości nabyć. Kupić. Z niekończącym się terminem ważności.
On tez mówił. Że ona o nim zapomniała…
Że nie traktowała go, jak mężczyzny. Że nie pożądała. Że tylko oczekiwała. Wymagała. Nie ufała. Kontrolowała. Że wszystko, co robił, było źle, więc przestał robić cokolwiek. A później rozmawiali o rywalizacji między sobą. O ściganiu się, kto jest lepszy. Udowadnianiu drugiemu, że jest gorszy. O braku wyjaśnień. O odpuszczaniu. Machaniu ręką na siebie nawzajem. Lepszy spokój, niż konfrontacja. Lepiej milczeć niż usłyszeć rzeczy, których słyszeć nie chcieli. I słów, które sami mogli powiedzieć.
„Poprosiłam, żeby wrócił” – powiedziała na terapii kilka tygodni później. Kilkadziesiąt przegadanych z nim wieczorów później. „Jak się z tym czujesz?”. „Jestem szczęśliwa”. „Dlaczego?”. „Bo wiem, że on mnie kocha”.
Powiesz: „Głupia baba. Najpierw go wyrzuca z domu. A później ryczy, że jest szczęśliwa”…
A gdyby odpuściła, gdyby pielęgnowała w sobie złość, dokarmiała ją każdym jego gestem? Gdyby pozwoliła mu odejść? Gdyby nie zrozumiała, że on cały czas był blisko, że dał jej przestrzeń do szukania siebie, że sam zrozumiał, co jest dla niego ważne? Też byłaby głupia? Szczęśliwsza w innym związku?
Tego nie wiesz. Ona nie chciała wiedzieć. Chciała znaleźć na nowo miłość tam, gdzie ona była. Oboje chcieli. Nie, wcale nie jest kolorowo. On ją wkurza, bo nadal mnie myje kuchenki po zrobieniu obiadu. A ona jego, kiedy zasypia na kanapie zmęczona po całym dniu. Ale wiesz co, są uważni. Są uważni na siebie nawzajem. Słuchają siebie. Nie, nie spędzają codziennie długich wieczorów na rozmowach. Ale wiedzą o sobie więcej. Ona na przykład wie, co on czuł zmieniając pracę. Nauczył się mówić o swoich uczuciach, emocjach. A on wie, że szefowa w pracy doprowadziła ją do szału. I ona jest mu wdzięczna, za to słuchanie, za niekomentowanie. Kocha go za to. A on ją też za to, że czasami wieczorem ciągnie go do sypialni, żeby pokazać, jak wygląda dzisiaj jej miłość.