Umiera rodzic. Albo siostra. Albo bliski przyjaciel. Ogarnia cię smutek, a każdy wokół zdaje się emanować pełnym empatii zrozumieniem. Tracisz ciążę, to strata dziecka, ale otoczenie zdaje się zapadać na głuchotę i ślepotę. Jedni ludzie milczą jak zaklęci, bezczelnie zamiatając temat pod dywan. Inni pocieszają: „Przecież to była wczesna ciąża”, „Jeszcze urodzisz”, „Masz już dziecko”. Sama nie wiem, które reakcje są gorsze do zniesienia. Dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, że oto umarło moje nienarodzone dziecko? A wraz z nim umarł kawałek mnie. Potrzebuję współczucia, zrozumienia, czasu na żałobę. Od tego momentu nic już nie będzie takie samo, ja też nie będę taka sama.
Wychowuję troje, urodziłam jedno, poczęłam czworo
Mam dzieci, których nie mam, bo straciłam je zanim przyszły na świat.
Pierwsza ciąża była niespodzianką, po 16 latach małżeństwa i dwóch adopcjach. Tak wielką niespodzianką, że przez 9 miesięcy zastanawiałam się, czy to prawda. Wszystko stanęło na głowie. Może ja jednak mam moc? Moc rodzenia dzieci. Przecież mam dowód. Urodziłam dziecko. A wraz z nim urodziłam wielką nadzieję.
W naszej rodzinie to mąż wymyśla imiona. Ma do tego talent. Już wcześniej mieliśmy wybrane imię dla chłopca, ale mnie dręczyła potrzeba imienia dla dziewczynki. Mówiłam: „Jak mogę czekać na kolejne dziecko przygotowana tylko na chłopca? Potrzebuję być gotowa również na dziewczynkę”. I wymyślił, piękne, wywodzące się ze słowa nadzieja. Dwa tygodnie później zrobiłam test. Czułam, że zobaczę dwie kreski. Jak mogłabym nie myśleć, że to dziewczynka? Zaczęłam tę ciążę z wielką arogancją. Przecież mam MOC! Co tam, że plamię od początku, moja mama też plamiła, to się zdarza. A położna sama mówiła, że każda ciąża inna. Zadzwoniłam nie tylko do położnej, jeszcze do przyjaciółek, rodziny… szczebiotałam szczęśliwa, jakie piękne imię będzie nosić nasza córka. Umówiłam wizytę u swojego lekarza, mówiłam z taką pewnością siebie, że nawet plamienie brzmiało radośnie. Wizyta i pierwszy zimny prysznic. Jest pęcherzyk, prawidłowo położony. „O zobacz, tutaj, ale…” – lekarz zamilkł, a ja chciałam go zabić wzrokiem, zanim nie usłyszałam „…jest za mały jak na ten tydzień i wydaje mi się, że jest pusty.” Czemu nie usłyszałam: „Wszystko będzie dobrze”?
Recepta na hormony, badania bHCG i mam dać znać, jak powtórzę je trzykrotnie. Do domu wracam późno, ale nie przeszkadza mi to rzucić się do internetu. Do rana już wiem wszystko o bHCG w poszczególnych tygodniach, o plamieniu, pustym pęcherzyku i… karmieniu piersią w czasie ciąży! Amplituda emocji jest ogromna, z aroganckiej pewności siebie spadam wprost do mysiej norki. Rano staram się normalnie wyprawić córki do szkoły, ale gdy półtoraroczny syn tradycyjnie przytula się na poranne mleczko, mam ochotę odciąć sobie piersi, byle tylko nie chciał ich ssać. Zaczynam panikować. Ukrywam się przed twarzami, głosami, telefonami. Drugi wynik nic nie pokazuje, zanim odbieram trzeci, zaczynam mocniej krwawić. „Przykro mi”, słyszę od lekarza. Wtulam się w męża, widzę, że jest smutny. Ja zapadam się w poczucie winy. Nawet widok moich dzieci wywołuje we mnie jeszcze większe samobiczowanie: „Jak ja śmiałam liczyć na coś więcej?”. Wytykałam sobie wszystko, że karmiłam piersią, że powiedziałam innym, że jestem smutna, gdy patrzę na moje dzieci choć powinnam tryskać radością, że mogłam WIEDZIEĆ, że poronię.
W głowie pojawiły się twarze koleżanek, które wiem, że też traciły ciążę. Robię szybki przegląd, każda potem rodziła zdrowe dzieci. Zatem jest szansa. Rozmawiam z nimi, o wszystkim i o niczym, aż wreszcie pękam. „Poroniłam”, szepczę przez łzy. Słyszę różne pocieszenia, ale brakuje mi zwykłego: „Rozumiem, płacz, masz prawo”.
Straciłam dziecko, a razem z nim spontaniczność. Zaczęłam kontrolować dni cyklu, robić testy owulacyjne, współżyć z mężem w konkretne dni. Tak, współżyć, bo to już nie było kochanie się, nawet nie seks, tylko czynność prokreacyjna. Moim celem było zajście w ciąże, jak najszybciej. Teraz wiem, że chciałam tym zasłonić ból straty. Udało się po sześciu miesiącach. Test zrobiłam dopiero po 14 dniach spóźnienia miesiączki. Musztrowałam swoją cierpliwość w nadziei, że jeśli dłużej będę grzecznie czekać, to plamienie się pojawi, a ja nie będę mogła powiedzieć, że poroniłam, bo nie będę wiedziała, czy byłam w ciąży. Nie pojawiło się, ale dwie kreski tak. Siadłam obok męża i powiedziałam ostrożnie: „Udało się, teraz jest inaczej, będzie dobrze”. Moje życie zesztywniało. Nie schylałam się, nie biegałam, nie podnosiłam, nie robiłam nic.
Po dwóch tygodniach umówiłam się na wizytę u lekarza, żeby było jak najpóźniej, bo wtedy będzie wszystko wiadomo. Omijałam internet szerokim łukiem. Po skończeniu ósmego tygodnia wyraźnie czułam mdłości i senność. Przed snem snuliśmy z mężem wizję, szeptałam, że to będzie drugi syn. Tak czułam. Byle do czwartku, wieczorem wizyta. Rano obudziłam się z silnym bólem brzucha, w panice pobiegłam do łazienki sprawdzić, czy nie krwawię. Nie krwawiłam. Ale zanim z łazienki wyszłam, poczułam delikatną strużkę na udzie. Kolejną na policzku. Zadzwoniłam do najbliższej przyjaciółki, nie byłam w stanie nic powiedzieć, szlochałam coraz głośniej. Przyjechała, zajęła się domem, dziećmi, obiadem, ja leżałam. Krwawienie było słabe, więc do wieczornej wizyty żyłam z nadzieją. Wróciłam załamana.
Obserwuję moje ciało, staram się je zrozumieć dlaczego odrzuca to, czego ja tak pragnę. Dlaczego moje dziecko nie zostanie we mnie. To okrutne, gdy wiem że poronię i tylko czekam, jestem jak kaplica, w której przechowuje się zwłoki. Po kilku dniach czuję silne skurcze w podbrzuszu. Rozpaczam głośniej tym razem. Rozpacz miesza się ze złością, ale już nie na siebie. Na innych, na los, na niesprawiedliwość. Przecież robiłam wszystko tak ostrożnie, bez arogancji. Płaczę głośno. Nie wiem, kto zaopiekował się moimi dziećmi, ale cieszę się, że nie muszę ich teraz widzieć. Mąż przytula, ale na niego też się wściekam, dlaczego jest taki spokojny, dlaczego nie rozpacza, dlaczego pozwala mi wyłączyć się z rzeczywistości, a sam tak mocno stąpa po ziemi. Mam gdzieś jego wsparcie i pocieszanie, chcę jego rozpaczy. Po kilku dniach rozpętuje się piekło bólu, bo do tego psychicznego dołączył fizyczny. Skurcze to jedno, ale widok jak razem z krwią ronię dziecko, przeraża mnie. Resztką władzy umysłowej proszę, żeby mąż zadzwonił po moją położną. Nie chcę szpitala, potrzebuję intymności mojego rodzinnego domu, ale potrzebuję też wiedzieć, że to co się dzieje jest… normalne…
Kilka dni bólu, kilka tygodni cierpienia, kilka miesięcy smutku
Ranią mnie słowa: „Przecież masz dzieci, czemu tak rozpaczasz?” Gdyby jedno z żyjących dzieci umarło, to współczuliby mi ogromnie. Zastanawiam się, jak sobie pomóc, jak przestać myśleć. Warsztaty, spotkania, kręgi kobiet. Dostaję współczucie i zrozumienie. Zaczynam dostrzegać słońce.
Boję się, że to jest już koniec i więcej szans nie będzie. Boję się, że znów zajdę w ciążę i poronię. Boję się, że jestem w tym całkowicie bezradna, tracę dzieci i nic nie mogę z tym zrobić.
Nie chcę parcia na kolejne dziecko, ale czy mam przestać marzyć? Chciałabym odzyskać radość spontanicznego seksu, życia. Nie chcę czekać i przeklinać każdej miesiączki. Mija rok. Skończyłam żałobę. Jest jesień. Czuję, że trzeba zrobić test, ale go nie robię. Czekam. Nie wiem na co. Boję się dowiedzieć, boję się kolejnej straty. Ten strach mnie przerasta, denerwuję się, że poronię, zanim potwierdzę ciążę. Paranoja. W końcu mąż prosi, żebym zrobiła test. Są dwie kreski. Teraz działam błyskawicznie, wizyta u lekarza za dwa dni, mam już pierwszy test bHCG. Wszystko jest w porządku. Zachowuję się normalnie, choć jestem w innym świecie. Pracuję, zajmuję się domem, bawię się z dziećmi. Ale jestem ubrana w strach, co chwilę sprawdzam w toalecie, czy nie ma plamienia. Potrzebuję uwierzyć. Ale strach nie odpuszcza. Najstarsza córka wchodzi cicho do sypialni, przytula się do mnie, pyta, czy jestem w ciąży? Zbaraniałam, ale odpowiadam szczerze.
„Wygląda na to, że tak.”
„To wspaniale! Dlaczego się nie cieszysz mamo? Przecież zawsze pragnęłaś mieć dużo dzieci.”
„Bo to bardzo wczesny etap i może się okazać, że jednak nie rozwinie się dalej moja ciąża”
„Rozumiem… czy już tak było? Wtedy gdy byłaś taka smutna?”
„Tak…” – zaczynam płakać.
Co za rozmowa! Czuję jakbym dostała rozgrzeszenie, za pragnienie kolejnego dziecka. Ona to rozumie, dla niej to normalne. Następnego ranka zaczynam delikatnie plamić. Dzwonię do przyjaciółki, krzyczę i płaczę równocześnie, przyjeżdża mąż, jedziemy do lekarza natychmiast. Z cierpliwością tłumaczy, że ciąża rozwija się prawidłowo, ale jest krwiak obok, to on zapewne krwawi. Dociekam, męczę go pytaniami. Teraz potrafię być wdzięczna, że wtedy był tak bardzo stanowczy w swoim „nie wiem”. Nie dawał nadziei, ale też jej nie odbierał. Żyłam myślą o prawidłowo rozwijającej się ciąży, świat się zatrzymał. Zaklinałam się, że zniosę wszystko. Ale w podtekście był warunek – byle urodzić to dziecko. Następnego ranka zaczęłam czuć skurcze, uciekłam do łazienki, widziałam i wiedziałam co się dzieje, wrzeszczałam. Była moja mama, tuliła, była ze mną. Wrzeszczałam coraz głośniej, to nie był płacz. To był ryk rozpaczy, czułam jakby rozdzierały mnie te wszystkie razy. Siedziałam w wannie, nie mogłam się pogodzić z tym co widziałam. Chciałam umrzeć…
Wyłączam się
Z nienawiścią patrzę na toczące się w rodzinie życie. Każdy obchodzi mnie jak śmierdzące jajko. Nie ma rozmów, nie ma tematu. Nie mam siły iść choćby do łazienki, ale przecież dzieci, śniadanie, mąż idzie do pracy. Lekarz potwierdza, że macica jest dobrze oczyszczona, mam wracać do normalnego życia. Jakby moje było nienormalne. Koleżanki udają, że nic się nie stało. Nawet te, które to przeżyły mówią: „Przecież masz dzieci, nie ma co rozpaczać.” A ja po prostu potrzebuję zrozumienia, umarło kolejne moje dziecko. Żal tej straty nie zmniejsza miłości do tych dzieci, które są ze mną. Po prostu potrzebuję czasu żałoby.
Warunkiem udanego wejścia w adopcję jest przepracowanie straty biologicznego dziecka. Zrobiłam to lata temu. W teorii. Teraz doświadczyłam tego w praktyce. Poznałam cierpienie i rozpaczliwy żal. Pozwoliłam sobie na wejście w ten czarny stan bólu po czubek głowy. Dzięki temu, że mam dzieci zrozumiałam jak to jest silne uczucie. Patrzyłam na nie, wiedziałam, że są moim szczęściem, ale rozpacz zamroziła radość na jakiś czas. Kocham całym sercem dzieci, które są ze mną. I całym sercem tęsknię za tymi, których nie ma.
Strata to strata
Ostatnio w moim życiu dzieje się wiele dobrych rzeczy, ale wielkich zmian. Moja superwizorka mówi, żebym pamiętała o żałobie, o czasie jaki powinnam sobie dać na pożegnanie się z tym co odchodzi, bo każda zmiana, nawet na lepsze jest stratą tego co było, co było nasze, oswojone. Ależ ja to doskonale rozumiem. Każda strata boli i potrzebuje czasu żałoby. Czy to jest strata marzenia o biologicznym dziecku, czy poronienie ciąży w 6 czy 12 tygodniu, czy strata bliskiej osoby. Każda z nas ma prawo do cierpienia na miarę swojej straty.