Odstawiłam lekarstwa antydepresyjne latem tego roku. Och, jak byłam z siebie dumna. Zwłaszcza że odstawiałam po bardzo trudnym wydarzeniu życiowym, a mianowicie śmierci mojego męża. To był mroczny trudny czas, kiedy zaczęłam je brać. Pamiętam, że najbardziej męczyło mnie wtedy to, że kompletnie przestałam umieć spać. Dwie godziny, trzy godziny na dobę, to był wtedy mój sukces. Jednak po trzech latach, stwierdziłam, że czuję silna, że wszystko jest już lepiej. I odstawiłam. A teraz… znów biorę.
Wiosna tego roku nawet znajomi mówili, że ogromnie mnie podziwiają, jak pięknie sobie radzę z życiem. Pewnego dnia usłyszałam też od swojej psychiatry pytanie: „Czy nie myślała pani nad odstawieniem leków?” Mówiąc szczerze – nie myślałam, ale dzięki tej lekarce nabrałam w siebie wiary. „Czemu nie?”, odpowiedziałam. Dostałam wtedy bardzo szczegółową rozpiskę na trzy miesiące. Była wiosna, z oknem robiło się właśnie zielono. Postanowiłam spróbować i tym sposobem w lipcu nie brałam już tabletek.
Czułam się naprawdę dobrze
Nie odnotowywałam żadnych wahań nastrojów. Uśmiechałam się, czułam, że praca sprawia mi ogromną przyjemność, a wychowywanie dzieci niesie nadzieję na lepsze jutro. Całe wakacje było ok. Pierwsze spadki nastroju były chyba w październiku. Po prostu zaczęło mi brakować sił na wykonywanie wszystkich codziennych czynności. Pomyślałam wtedy: „Oho, coś się dzieje! Pewnie w moim mózgu nie ma już mikrograma antydepresyjnej substancji. Wróciłam więc niejako do „prawdziwej siebie”. Przynajmniej tak to wtedy odbierałam.
Kiedy za oknem zrobiło się szaro, łatwiej znów z moich oczu ciekły łzy. Wcześniej maiłam to w sobie niejako „zamurowane”. Prawie wcale nie płakałam. Może się wzruszałam, czułam smutek, ale żeby płakać na byle jakim filmie – to nie. Teraz włączałam film i potrafiłam przepłakać całą godzinę albo nawet dłużej. Do tego stopnia zalałam się łzami, że aż nie mogłam uwierzyć w to, że jeden człowiek ma w sobie tyle wilgoci. Śmiałam się, opowiadając o tym przyjaciółkom, ale jeszcze nie czułam się zaniepokojona. Uparłam się, że wytrzymam – tak bardzo byłam dumna z tego, że udało mi się odstawić antydepresanty. Jednak na początku listopada było naprawdę gorzej.
Zaczęło się, kiedy zrobiłam agresywną awanturę
A to mi się wcześniej nie zdarzało. Krzyczałam na dzieci, że mi nie pomagają w domu. Byłam naprawdę okropna: „Jak tak dalej pójdzie, to mnie do grobu wpędzicie!”, wrzeszczałam. A potem złapałam ogromne poczucie winy. Było mi głupio, bo dzieci płakały i wcale nie zaczynały pomagać. Z dnia na dzień frustracja we mnie rosła. Może dlatego, że pracowałam bardzo dużo, by utrzymać naszą rodzinę? Tak to sobie tłumaczyłam. Byłam naprawdę wkurzona i cholernie przemęczona. Ale powtarzałam sobie, że mam do tego prawo, bo przecież cały dom jest na mojej głowie. Kłopoty wydawały mi się obiektywne i wcale ich nie łączyłam z nawrotem depresji. Myślałam sobie, że dam radę, że to minie, że wszyscy się tak teraz czują, bo za oknem ciemno, bo inflacja, bo wojna, bo nie ma mi kto pomóc w opiece nad dziećmi.
Po jakimś czasie ludzie zaczęli mnie okropnie irytować. Wystarczyło, że koleżanka w pracy powiedziała coś głupiego, a mnie krew zalewała. Wcześniej — jestem pewna — zupełnie nie zwracałabym na takie słowa uwagi. A teraz potrafiłam się na nią dąsać i obsesyjnie obracać myśli w głowie, tworząc z nich wielką własną krzywdę. Wtedy postanowiłam zadzwonić do psychiatry. Patrzyłam na resztki tabletek i mówiłam sobie: „Dasz radę”. Kiedy opowiedziałam wszystko lekarce, usłyszałam, że być może mam zaburzenia lękowe i dostałam jakieś delikatne tabletki na uspokojenie. „Jeśli się będzie pani gorzej czuć, za miesiąc koniecznie proszę zadzwonić”, usłyszałam.
- Zobacz także: „Zawsze byłem silny, teraz chcę umrzeć. Wtedy bym odpoczął” Mężczyzna w kryzysie psychicznym
Pamiętam, że na tamtym etapie pytałam jeszcze moje przyjaciółki, czy widzą jakąś różnicę w moim zachowaniu. Pytałam, czy wydaję im się inna, albo smutniejsza. Wychodziłam z założenia, że ludzie obok widzą mnie bardziej obiektywnie. Niestety odpowiedzi przyjaciółek były wymijające.
Nie doczekałam do kolejnej konsultacji
Pewnego dnia poszłam na imprezę tzw. śledzika ze znajomymi ze studiów. Serio, bawiliśmy się znakomicie do godziny 4.00 nad ranem. Było mnóstwo alkoholu, a mnie wydawało się, że jestem w szczytowej formie. Rzucałam żarcikami, tańczyłam, sporo wypiłam. Następnego dnia nie potrafiłam już wstać z łóżka.
Jednak wtedy jeszcze myślałam, że to jest kwestia kac. Niestety kolejnego dnia to samo – nie poszłam do pracy. Następnego znów nie byłam w stanie zwlec nogi na podłogę. Czułam, jak łomoce mi serce. Czułam każde jego uderzenie, co absolutnie doprowadziło mnie do szału. Staram się przekręcać na prawy bok, wtedy łomot wydawał się odrobinę cichszy. Włączałam sobie seriale, bo tylko tak godziny mijały mi na czymś bezmyślnym. Wtedy już nie miałam najmniejszej wątpliwości. Dopadła mnie…
Dopadła mnie znów depresja. To jest jakiś obłęd, ale tak bardzo nie chciałam brać tych proszków znowu, że nie umiałam ich przynieść sobie sama do łóżka. Poprosiłam więc syna (choć wiem, że jako matka nie powinnam), by wygrzebał mi ostatni awaryjny listek leków z apteczki. Czułam się tak fatalnie, że nie potrafiłam nawet umówić się do lekarza. Wtedy było tak źle, że dopiero po pięciu tabletkach wziętych przez pięć dni z kolei, zadzwoniłam do psychiatry, by usłyszeć, że kolejny pierwszy wolny termin jest na luty. Nawet nie tak najgorzej, ale to jednak Warszawa. Zaczęłam więc w panice przeglądać kosmetyczki, apteczki i miejsca, gdzie mogły zawieruszyć się pojedyncze tabletki moich antydepresantów. Znalazłam jeszcze kilka.
Nie powinnam sama ordynować sobie leków
Ale, co robić? Czułam się tak źle, że tylko w tym widziałam pomoc dla siebie. W komórce zapisałam kilka zdań, by nie zapomnieć i powiedzieć wszystko lekarzowi. „Jakie mam objawy? Łomocze mi serce. Cholernie trudno mi oddychać, cały czas chodzę z otwartymi ustami. Czasem mam wrażenie, że kamień leży mi na piersiach. Męczę się obecnie bardzo szybko. Szuram nogami. Jedyne, o czym marzę, to iść spać. Denerwują mnie ludzie. Jeśli ktoś mnie ignoruje, to wydaje mi się, że to jakiś koniec świata nadciąga. Płakać mi się chce, kiedy kolejny raz próbuję zwrócić na siebie uwagę, a ludzie mnie ignorują. Czy oni nie widzą, jakim jestem wrakiem? Śpię bardzo dobrze. Jem bardzo dobrze. Właściwie mogłabym tylko jeść i spać. Od dwóch dni nie jestem w stanie pracować. Krzyczałam i robiłam awantury, żeby ktoś mi pomógł. To nie przynosi skutku. Ludzie i tak nie dostrzegają, że potrzebuję pomocy”.
Kiedy dziś to czytam, serce mi pęka
A jednak faktycznie – nikt tego oprócz mnie nie zauważył. Dziś rano przeczytałam na portalu, że już trzeci raz przed świętami w tym tygodniu była awaria metra i pozamykano stacje. Oficjalnie podano, że przyczyną był pozostawiony na peronie bagaż. Ale mi się zdaje, że oni nigdy nie mówią, jak ktoś skoczy.
Dlatego postanowiłam napisać list. Ludzie! Kobiety! Faceci, Dzieciaki! Uważajcie na siebie. Terminy do psychiatry są odległe. Długo trzeba czekać na wizytę, a depresja przyciska z dnia na dzień coraz mocniej. Nikt nie zauważy za was, z coś jest z wami nie tak. Musicie uważnie przyglądać się sobie. Tylko wy jesteście w stanie zauważyć swój nawrót depresji.