– Chemiooporność ma Pani dużą. Nie wiem, będziemy podawać wlewki dalej, ale… hmm… jak by to powiedzieć… Może się Pani będzie musiała u nas położyć na onkologii… Już tak… Na stałe, tak jakby…
– To znaczy kiedy ma Pan Doktor na myśli?
– No… Zobaczymy jak zadziała ta seria chemii, ale… Jak będzie dobrze, to… Na wiosnę…
– Odpada. Termin mi nie odpowiada.
[Tu zwykle następuje pełna zdziwienia cisza. Przedstawiciel służb medycznych patrzy wtedy na mnie, zszokowany, próbując zrozumieć, co mam na myśli]
– Ale… jak to?
– System of a Down się reaktywowali i latem są koncerty. Planuję przeżyć drugą młodość i zostać ich gruppie. Więc wcześniej niż za rok nie dam rady się położyć i biernie umierać, sorry.
Odkryłam nowe hobby – denerwowanie lekarzy. Najsympatyczniej dziwią się rezydenci. Pojąć nie mogą jeszcze, że rządzi mną pierwotna siła – pragnienie przetrwania. Człowiek, który chce umrzeć, powinien poważnie zachorować. Powinien mu się świat zawalić, to nagle to zrozumie – że życie jest cenne i trzeba o nie walczyć. Z reszty trzeba się śmiać.
Jak mówi Agata – w obliczu katastrofy jedyną zdrową reakcją jest popłakać sobie; a potem, jak już popłaczemy, ścieżki są tylko dwie: poddać się i ze sobą skończyć LUB roześmiać się w głos, pokazać środkowy palec i krzyknąć „A właśnie że nie, jeszcze Wam pokażę!”.
No więc się okazało, że to drugie jest bliższe mojej naturze. Surprise!!!!
A więc – kim jest Agata?
Agatę poznałam kilka wlewek temu. Skazali nas obie za recydywę na jedną celę, przeczepili do łóżek rurkami i igłami i oświadczyli, że nie wyjdziemy, nawet za kaucją, póki kary do końca nie odbędziemy. Na szczęście prycze chociaż dali dwie. Aby nie oskarżono ich o łamanie praw skazańców, dorzucili po jednej poduszce i kocyku, żeby nam kończyny nie zmarzły podczas leżakowania, jak również zapewnili po posiłku, dożylnym. Prawie Bahamy, panie!
Weszłam Ci ja tego dnia i usłyszałam od progu „Oho, rozwódka!”
Jako że nikt inny za mną do pomieszczenia tortur nie wchodził i jasne było, że moja współwięźniarka mnie miała na myśli, zadumałam się nad jej zdolnościami profetycznymi.
„Tylko rozwódki się tak radośnie uśmiechają, idąc na chemię” – wyjaśniła usłużnie, parskając śmiechem.
„Może i racja. Wszak najgorsze już i tak za nami” – podjęłam wyzwanie i w kilka minut odkryłam, że Agata to moja siostra z innej matki, ewidentnie.
Jak tak leżysz na tej kozetce, czasami nawet godzinami, a przez rurki wpływają ci do żył kolorowe płyny i ruszać ci się nie wolno, to osobę do rozmów traktujesz jako błogosławieństwo. Zadziwiające, jak ludzie szybko nawiązują bliskie kontakty, gdy tylko się ich przywiąże do sąsiadujących łóżek. A wraz z potem, krwią i bólem wychodzą z ciebie najszczersze zwierzenia. I wtedy odkrywasz, że twoja „wyjątkowa” historia, wcale nie jest taka „wyjątkowa” – być może ludzkość wymyśliła i wcieliła w życie już wszelkie możliwe chamstwa, więc po prostu zaczęła się powtarzać, nieznacznie tylko modyfikując szczegóły?
Otóż Agata, jak ja, też ma męża. Jej mąż też ją kochał, dopóki było dobrze. Jak było ciut gorzej, to chodzili na terapię, na amerykańską modłę nieco, żeby nie było, że się „nie starają”. A jak było bardzo źle, to małżonek wystawił jej walizki za drzwi i kazał iść sobie do mamy albo koleżanki. „Nie umiem udźwignąć Twojej choroby! Szukałem siły, ale jej nie znalazłem. Niech ktoś inny Ci pomoże! Będzie Ci lepiej. A ja ze sobą żyć nie mogę, ze swoim brakiem odwagi i siły”. Miesiąc po wyprowadzce Agaty okazało się, że jej mąż tak bardzo pogrążył się w wyrzutach sumienia za to, co jej zrobił i w rozpaczy nad swoją słabością, że aż musiała z nim zamieszkać inna kobieta, która pomaga mu się pozbierać. Dzielny mężczyzna, nie poddaje się!
Po usłyszeniu historii zastanowiłam się przez moment, czy przypadkiem Agata, poza byciem moją oddzieloną w dzieciństwie siostrą, nie jest również drugą żoną mego pierwszego męża. Jako że żadna z nas fotografii małżonków już nie posiada, nie mogłyśmy się wymienić zdjęciami i rozwiać wątpliwości, ale wkrótce ta teza i tak sama upadła – otóż mąż Agaty jest politycznie niepoprawny, to znaczy jest Żydem. No mój nie jest – wiem co mówię, bez spodenek widziałam, poza tym ksenofobia i skrajna prawicowość mego eks nie pozwoliłaby mu na takie faux pas.
Poza tym partner mojej koleżanki z celi był geniuszem: ogłosił wszem i wobec, że w obliczu załamania nerwowego zaciekle studiował Świętą Księgę i szukał Boga, ten więc zesłał mu wersety świadczące o tym, że ma żonę zostawić, bo jest przeklęta. No na to mój nie wpadł…
Co prawda ja swego czasu studiowałam wszelkie dostępne święte księgi i odbyłam liczne szkolenia teologiczne, przyznaję jednak, że za słabo się przykładałam, albowiem w żadnym kanonie wiary, etyki, moralności czy filozofii nie odnalazłam fragmentów mówiących coś w stylu „A gdy połowica Twoja śmiertelnie zachoruje, oddalisz ją od siebie, albowiem przeklętą będzie, i kolejną kobietę sobie w obroty weźmiesz”.
Ale cóż, jak widać zawsze znajdzie się odpowiednia filozofia do tchórzostwa.
Kiedy wiesz, że jesteś już totalnie wolna od kogoś toksycznego, kto cię niszczył?
Kiedy leżysz w centrum onkologicznym pod chemioterapią, opowiadasz współwięźniom historie ze swojego życia i śmiejesz się z tego tak, że pielęgniarka pyta, czy może pomóc spodnie zmienić.
Bo śmiech to zdrowie – ja tam spróbuję wszystkiego, wszelkich dostępnych mi leków.
Poza tym możemy w sobie zdusić gorycz, łzy, samotność, żal, ból, nawet miłość – ale nie damy rady zdusić dzikiego śmiechu. Po co z tym walczyć?
P.S.
Dokładnie tak!