Anonimowa wiadomość. Historia nie jednego życia. Matka, córka i koleje losu. Bezsilność. Ogarniam ten chaos razem z Tobą. Ściskam i wierzę, że dobro zatoczy koło.
Jest trzecia w nocy, nie mogę spać. Myśli moje krążą wokół mojego życia i bliskich mi osób. Odczuwam niepokój, boję się. Ktoś się zapyta, czego? Otóż choroby, bycia samemu. Bezradność, to mnie przerasta. Był dom dziecka, strach, przerażenie, a choroba mamy jest do dziś, jak z tym dalej żyć?
To wszystko zaczęło się dość niepozornie, kiedy miałam dziesięć lat. Mieszkałyśmy same, mama chodziła do pracy, ja miałam opiekunki lub też ktoś z rodziny zajmował się mną.
Chodziłam do szkoły, byłam radosna, mama spędzała ze mną każdą wolną chwilę, było cudownie, aż nagle zauważyłam, że się oddala, oddala nawet ode mnie. Jest smutna, coraz bardziej chuda, jako dziecko nie wiedziałam, że jest źle. Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale wierzyłam, że będzie ok. Nie było i nie jest.
Czternaście lat, tyle to trwa i potrwa niestety do śmierci. Wiele przeżyła, śmierć rodziców, śmierć dziecka (mojego bliźniaka) zaledwie trzy dni, tyle był z Nami, a raczej obok, bo w inkubatorze. Byliśmy wcześniakami, ale tym razem nie o tym. Miała nerwy, i wiele na głowie. Ojciec alkoholik, nic nie wart człowiek. Na szczęście szybko przejrzała na oczy, zostawiła go. Zostałyśmy same. Musiała dać radę, dla mnie. Ja wiele chorowałam, miałam wypadek, i wtedy się zaczęło jej dziwne zachowanie. Tak nagle, wtedy to zauważyłam, choć pewnie coś nie tak było już wcześniej. Bo ileż może wytrzymać ludzka psychika? Mieszkałam z nią obserwowałam, bałam się – nie o siebie, a o nią.
Potem zaczęli zauważać inni, choroba się rozwinęła, ujawniła. Mnie zabrali siłą do domu dziecka, Ona została – sama. To było straszne, znienacka zabrali mnie obcy ludzie ze szkoły, wywieźli, nie pozwolili pożegnać się z mamą. Trafiłam do domu dziecka. Moje dzieciństwo skończyło się, tak naprawdę już nikt się mną nie przejmował. Może inaczej, przejmował czy mam co jeść, czy też lekcje odrobione. Od strony psychicznej, emocjonalnej nie bardzo. Zostałam nagle rzucona ze swojego pokoju z zabawkami, do dorosłego i okrutnego życia.
Owszem ludzie w nowym miejscu byli dla mnie mili, przyjaźni ale czułam się jak mały szczeniak który jeszcze ledwo umie chodzić, a został wywieziony do ciemnego i przerażającego lasu. Moja mama nie zgodziła się szybko na leczenie, minęło kolejnych parę miesięcy, zdiagnozowano u niej chorobę umysłową, psychiczną. To było jak wyrok na moje życie. Moja mama miała, ma schizofrenie. O tej chorobie mało się mówi. Społeczeństwo nie jest uświadomione. Może być ona dziedziczna, ale i nabyta pod wpływem przeżyć. U Nas w rodzinie wcześniej tego nie było. Ona jest pierwsza.
Jest osiem odmian tego pogromcy życia. To straszne. Może i są osoby które normalnie żyją z tą chorobą, ale to jest jak tykająca bomba. Przynajmniej dla mnie. Ona za to nie uważa się za chorą, nawet jeśli bierze leki. Wypiera to, nie przyjmuje do wiadomości. Ja byłam w domu dziecka, potem w rodzinie zastępczej, do osiemnastki, a mama była przez te osiem lat raz w szpitalu przez rok, podleczona z lekami została wypuszczona do domu.
Po osiemnastych urodzinach musiałam wrócić do domu. Rodzina zastępcza mnie nie chciała. Wzięli mnie z jednej strony z litości, z drugiej strony może z dobroci serca, ale raz usłyszałam, że musieli to zrobić, bo co powiedzieliby ludzie. Bo tak dla jasności moją rodziną zastępczą była moja prawdziwa rodzina. Byłam u nich bardzo samotna. Nigdy przez osiem lat nie usłyszałam, że mnie kochają, że się cieszą że z Nimi jestem.
Nikt sam od siebie mnie nie przytulił, nikt nie powiedział będzie dobrze. Słyszałam za to, że jestem u nich do pełnoletności, a potem droga wolna, wracam do mamy. Bo niby gdzie? Płakałam, często, przeważnie w poduszkę. Najgorsze były urodziny, płakałam nocą, że wybija północ, że mija kolejny rok, że moja osiemnastka się zbliża. Płakałam, że będę musiała wynieść się z 'domu’ do mojego dawnego domu, że nie ma przy mnie mojego brata. Wierzę w wieź pomiędzy rodzeństwem, nawet jeśli tak naprawdę nigdy poza łonem matki się nie znaliśmy. Całe życie mi go brakuje, czuje pustkę, to coś jest nie do opisania.
Kochałam i kocham mamę, ale to już nie jest ten sam człowiek co przedtem. Po osiemnastce wróciłam do domu, obserwowałam ją, i wiecie co? To wróciło. Remisja się skończyła. Potem się okazało, że przez długi czas wykupowała leki, ale ich nie brała. Znowu musiałam się wynieść z domu, tym razem jednak samowolnie. To co się działo przez następnych kilka tygodni zanim Ona trafiła do szpitala, nie mieści się dalej w mojej głowie, to horror. Policja, karetka, pasy bezpieczeństwa, a w tym wszystkim ja. Przerażona, przeżywałam, widziałam co się dzieje, czułam strach, mój świat się walił kolejny raz.
Była w szpitalu miesiąc, tego nie można było nazwać nawet podleczeniem, wróciła do domu, a ja widziałam, że z nią dalej dobrze nie jest, minęło kolejnych kilkanaście dni i znowu musiała trafić do szpitala. Trzy miesiące, tyle tam przebywała. Wtedy się o nią nie martwiłam, wiedziałam, że jest bezpieczna, że ma ciepło, ma jedzenie i podane leki. Wróciła do domu, po tych dwunastu tygodniach, a ja znowu za jakiś czas zamieszkałam z nią.
Minęły kolejne lata, dokładnie pięć, czy może nawet sześć, zależy od kiedy mam liczyć, znowu się wyprowadziłam z domu, nie dawno, musiałam. Mama tam została, a ja się ciągle obawiam, boję, od lutego podejrzewam nawrót, zaczęły się znowu jej dziwne zachowania. Niebawem choroba rozwinie się całkowicie, i znowu będzie piekło. Jestem w tym sama. Ludzie którzy są mi bliscy wiedzą, ale nic sobie z tego nie robią, bo tak naprawdę nikt nie tkwi w tym tak jak ja. Ona i ja. Mama i córka. Ja się martwię, a do niej nie dociera, że jest chora. Czuję się zmęczona życiem, mimo, że mam niespełna dwadzieścia cztery lata. Boję się, że moja psychika też kiedyś wysiądzie. Nie chce przeżywać tego kolejny raz. Nie chce, a nie mam jak od tego uciec.
Uciekłam już nie raz od gadania ludzi w wiosce, od nieprzychylnych spojrzeń. Oni potrafią być naprawdę straszni, skrzywdzili mnie słowami, zawiedli już nie raz zachowaniem. Cierpiałam jako dziecko, cierpię w głębi serca i dziś. Nawet jeśli będę na końcu świata nie ucieknę od tego wszystkiego. Uwolnię się od tego dopiero, jak jej na tym świecie nie będzie, a przecież to straszne tak myśleć. Kocham ją, tak bardzo chciałabym żeby wszystko się ułożyło, chcę tego od czternastu lat, ale nie da się, to nie jest choroba z którą można normalnie żyć.
Co dzień przygryzam wargi z myślą: „Nie daj się, nie płacz, dasz radę, wyjdziesz na prostą, będziesz kiedyś szczęśliwa.” Mam nadzieję, że kiedyś założę rodzinę i będę w końcu szczęśliwa, będę żyła własnym życiem, myślała o sobie, o nas.
Nie chce już myśleć o bombie, jaką jest choroba mojej mamy, bo życie w ciągłym stresie, strachu, obawie nie jest prawdziwym życiem. Czekam na kolejny wybuch. Jestem przerażona nikt nie wie, jak bardzo się boje.
Nie udało się, płaczę. Dochodzi czwarta rano, boli mnie głowa, od myśli, od wspomnień, od żalu. Nie usnę to pewne, proszę niech za to 'uśnie’ choroba.