W miłości była dawcą, zdecydowanie. Może nawet za bardzo? Otulała tym swoim uczuciem szczelnie, miękko, żeby tylko ukochanemu niczego nie zabrakło, żeby nie odszedł szukać szczęścia gdzie indziej. A jednak jej związki rozpadały się, jeden za drugim, bo nadchodził moment, kiedy zbyt mocno przejmowała kontrolę nad relacją. Zbyt mocno chciała stworzyć im dom. Kolejni narzeczeni wymykali się, tłumacząc uprzejmie, ale stanowczo: „za bardzo się od siebie różnimy”, „świetna jesteś, ale nie zasłużyłem na ciebie”. Aż w końcu spotkała mężczyznę, któremu ta jej natarczywość bardziej schlebiała niż przeszkadzała. Dobrego mężczyznę, „porządnego”. Pobrali się i pojawił się syn. Prawdziwa miłość jej życia.
W ich związku było… zwyczajnie. Żadnych kłótni, zdrad, przemocy. Ot, dwoje całkiem dorosłych ludzi zdecydowało się założyć rodzinę. Na początku dobrze im ze sobą było, pewnie, bezpiecznie. Lubili tę wspólną kanapę i wieczorny film, żadnych tam wyjść na kolację, czy do znajomych, zwłaszcza po ciężkim dniu pracy. Rozumieli się w tych wszystkich kwestiach, które są ważne, kiedy chcesz być z kimś na zawsze. A jednak nigdy nie osiągnęli takiej bliskości jak pary, z którymi się przyjaźnili.
Zauważyła to jeszcze przed ślubem. On nigdy nie był zbyt wylewny, za to zawsze i do bólu „zdroworozsądkowy”, wyważony, mądry i odpowiedzialny. Seks, czułość – owszem, ale czy czuła się wtedy wyjątkowo? Nie. Szybko stłumiła wątpliwości. „Nie oczekuj za dużo od mężczyzny, od małżeństwa” – powtarzała jej matka. – „Najważniejsze, żeby do domu po pracy wracał. Pieniądze na życie dawał. I żeby nie bił”. Wydawało jej się, że już dawno odrzuciła te stereotypy. Chciała więcej, sama dobrze zarabiała, nie było między nimi ekonomicznej zależności. Ale czas leciał, koleżanki z rodzinnej miejscowości dawno już pozakładały rodziy, przekonała więc siebie samą, że to „na pewno to”. A on ją kochał. I to miało wystarczyć na całe życie.
Ślub wzięli w maju, wbrew ludowym porzekadłom, że szczęście przyniesie im miesiąc z literką „r”. Zamieszkali w jej mieszkaniu, bo było większe, bardziej ustawne i było w nim miejsce dla dziecka. O dziecku mówili od zawsze, pragnęli go oboje. Więc w ich życiu szybko pojawił się Wojtuś.
Czasem zdarza się tak, że pojawienie się dziecka zbliża do siebie, choć na chwilę, dwoje ludzi, których drogi zaczęły się już powoli rozchodzić. W ich wypadku, stało się odwrotnie. To znaczy, ona oddaliła się od męża jeszcze bardziej, jakby uciekając w relację z nowonarodzonym synem. Już nie musiała zaprzeczać, że jest nieszczęśliwa, że brak jej miłości. Miała przed sobą miłość całego świata. Miała syna.
W sypialni stanęło łóżeczko Wojtusia, choć właściwie Wojtuś na dobre zagościł w ich małżeńskim łóżku. Z mężem rozmawiała jedynie o Wojtusiu, nawet wtedy, kiedy w jego życiu zawodowym pojawiły się wyzwania, z którymi bez wsparcia i zainteresowania bliskiej osoby, coraz trudniej było mu sobie poradzić. Powoli stawał się „niewidzialny”. Cierpiał w milczeniu, bo nie potrafił okazywać uczuć.
Kiedy Wojtuś skończył trzy lata, problemy małżeńskie zaczęły się na dobre. On narzekał, że ona całą swoją miłość przelała na syna. Trochę walczył, tak jak umiał, ale jej zdaniem to było za mało. Sama nie miała już ochoty się starać o ten związek. Przecież uważała, że to mąż ją zaniedbuje. Seks? Może raz na kilka miesięcy, potem już wcale. Zresztą, jej mąż nigdy nie był fanem „tych spraw”. Oddalili się od siebie jeszcze bardziej, emocjonalnie, fizycznie. Choć na zewnątrz ich relacje pozostawały poprawne, w domu rósł między nimi mur.
Już wtedy wiedziała, że nie będzie z nim szczęśliwa. Że ten stan utrzyma się już do końca. Drażniło ją w nim wszystko – on, jego obecność, jego nieporadne próby okazania czułości. Ale rozwód? Nigdy w życiu. W jej rodzinie nie było rozwodów i ona zdecydowanie nie będzie pierwsza. Była zbyt ambitna na to, żeby przyznać się do jakiejkolwiek porażki. Ale te wszystkie niezaspokojone uczucia, tę samotność, trzeba było jakoś zabić, zdusić. Albo obciążyć nimi syna.
Wojtuś stał się jej oczkiem w głowie. Rozpieszczała go do granic możliwości, a kiedy dorósł traktowała jako powiernika, przyjaciela i … partnera. To do niego dzwoniła, żaląc się na nieudany związek z jego ojcem. To jemu wysyłała zdjęcia bluzek i sukienek, które mierzyła podczas zakupów. To on był pierwszą jej myślą rano i ostatnią wieczorem, a kiedy na drugim roku studiów wyjechał na trzymiesięczne stypendium, wysyłała mu tysiące SMS-ów, zasypując informacjami o swoim samopoczuciu, wynikach cytologii i konfliktach z koleżankami.
To z nim planowała każdy urlop, jego rady zasięgała planując kupno samochodu. Mąż, choć wiernie tkwił obok, stał się tak nieistotnym, niepotrzebnym elementem, jak zapomniana ramka na zdjęcia. Potrafiła besztać go w obecności syna, wyśmiewając jego nieporadność i mszcząc się za nieudany związek.
Ale dziecko chciała mieć na wyłączność. Nie zauważyła, a może nie chciała widzieć, jak niszczy relacje syna z jego przyjaciółmi, jak nie dopuszcza do siebie myśli, że jest już dorosłym mężczyzną, a ona nie jest jedyną kobietą w jego życiu. Każda znajomość z dziewczyną, na której mu zależało, potrafiła zniszczyć, snując intrygi, nieustannie mówiąc o nowej miłości syna wszystko, co najgorsze, aż zakończył znajomość. Do czasu.
Dzisiaj Wojtek ma 25 lat i zdecydował się przeciąć więź z matką. To przez nią rozpadł się jego związek z Olą, o której mama nie mówiła inaczej niż „TA DZIEWCZYNA”, choć syn poprosił ją o rękę. Ale Wojtek Olę odzyska i zamieszka z nią w innym mieście, a potem wezmą ślub. Na razie wynajął mieszkanie. Nie odbiera już telefonów, czasem wysyła mamie SMS-a, że żyje, zmienił pracę i żeby nie wypytywała o niego jego znajomych. Próbuje za to odbudować relację z ojcem, który wyprowadził się od żony, choć nie zażądał rozwodu. I stara się na nowo zdefiniować siebie samego w tym dziwnym, toksycznym związku z matką.
A ona? Nie chce i nie potrafi poradzić sobie z odejściem syna. Obsesyjnie snuje plany z nim związane i wierzy, że Wojtuś do niej wróci. W końcu tylko jego kochała naprawdę. Tylko nim mogła się opiekować, na swoich zasadach.