Nie mam już dwudziestu lat, od dawna. Bliżej mi do czterdziestki niż trzydziestki. Pierwsze zmarszczki zaznaczają mi się wokół oczu i wokół ust (dużo tych od śmiechu, ale od płaczu też są, tych nie znoszę). Nie jestem już dzieciakiem, który biegnie wciąż do przodu jak na skrzydłach, ciągle zaczynając coś nowego, ciągle pragnąc niemożliwego. Wiem, czego nigdy nie osiągnę. Ale wciąż mam marzenia, wciąż robię plany, o których inni mogliby powiedzieć, że są szalone. Ja je zrealizuję.
A kiedy się zakocham, to wiem, że znów będę nastolatką, która fruwa pod sufitem na dźwięk jego imienia i snuje się nieprzytomna po domu, przypominając sobie co powiedział, kiedy mnie całował i jak wtedy wyglądał. Jestem kobietą po przejściach, na zakręcie, z nadzieją na jeszcze coś więcej niż to, co mam teraz.
Jasne, że chcę jeszcze być szczęśliwa. Ale nie wiążę już tego szczęścia z obecnością konieczną jakiegoś mężczyzny. Może nawet bardziej pragnę mieć obok siebie dobrego przyjaciela, który będzie wsparciem w trudniejszych momentach? Nie, nie potrzebuję czyjegoś ramienia, by radzić sobie w życiu. Nauczyłam się polegać na samej sobie. Nie liczę na cud i na to, że zjawi się ktoś, kto poprowadzi mnie za rękę. Nie chciałabym tego. To ja prowadzę. Ja wyznaczam sobie cele, krok po kroku. Realizuje je w swoim tempie. Jednak coraz bardziej cenię sobie obecność i mądrość drugiego człowieka. Doświadczenia, którymi zechce się ze mną podzielić. Zniknął ten uparty dzieciak, który „wiedział lepiej”. Jest kobieta naprawdę ciekawa innych.
I tak, mimo, że zmagam się z wieloma problemami, to jestem w takim momencie, w którym czuję swoją siłę, mocniej niż kiedykolwiek. Jestem silniejsza niż dziesięć lat temu. Ta siła, to „poukładanie wartości” przyszło z czasem. Wszystko, co się w moim życiu wydarzyło zaprowadziło mnie do tej pewności, że cokolwiek się stanie, poradzę sobie. A jeśli nie, poproszę o pomoc.
Nie mam na koncie milionów. Wszystko, co mam to dokładnie tyle, by godnie przetrwać z dwójką dzieci, w wynajętym mieszkaniu. Jasne, że chciałabym więcej, bo to dałoby mi większy spokój o nie. Ale nie „już”, nie „natychmiast”. Nie „w tej chwili”. Nauczyłam się cierpliwości. Za jakiś czas osiągnę moje „więcej”. A potem może jeszcze więcej.
Mam spokój duszy i świadomość, że żyję zgodnie ze sobą, nie czuję lęku przed osobą, która zasypiała obok mnie, bo jej już obok nie ma.
Mam w swoich wspomnieniach cierpienie, którego nikomu nie życzę, ale też radość i ulgę z tego powodu, że to etap skończony i że to ja go zamknęłam. To ja kreuję swoje życie.
Mam znajomych, których zdanie cenię sobie bardziej i znajomych, których opinie puszczam mimo uszu. Cieszę się z tego, że są – i jedni, i drudzy. I jednych i drugich w jakimś stopniu potrzebuję w swoim życiu.