Myślałam, że jestem silna. W każdym, najtrudniejszym momencie życia miałam uśmiech na twarzy, nadzieję w sercu. Mówiłam innym „dasz radę”, a oni pytali, skąd biorę tę siłę, jak to się dzieje, że niezależnie od tego, co się wydarzy, wierzę, że jeszcze wszystko się ułoży. Układało się, lepiej czy gorzej. Załamanie przyszło w najmniej spodziewanym momencie, właściwie dokładnie w momencie, kiedy naprawdę zaczęłam wychodzić na prostą. I nagle poddałam się, na ostatniej proste, na półmetku, widząc już cel. Zrezygnowałam.
Co to znaczy poradzić sobie z życiem? To znaczy, codziennie iść do przodu, mimo wszystko. Mimo wszystko codziennie wstać, zaparzyć sobie kawę, wyszykować dzieci do szkoły, albo nakarmić kota i wyjść do pracy, nawet tej za najniższą krajową. Ciągle, nie tylko mieć wiarę, że jeszcze trochę wysiłku i będzie lepiej.
I ja sobie radziłam, do pewnego momentu. Jako nastolatka przeżyłam śmierć brata, potem ojca, który nie pogodził się nigdy ze śmiercią dziecka i popełnił samobójstwo. To ja znalazłam tatę. Miałam wtedy 16 lat. Ten obraz zostanie ze mną na zawsze. Potem przyszły ciężkie momenty, kiedy zostałyśmy z mamą same i to ja musiałam przejąć za nią opiekę nad domem i moją młodszą siostrą. Mama pogrążyła się w żałobie, nie obchodziły jej rachunki, zakupy, wywiadówki. To ja pożyczałam pieniądze od rodziny, ja pocieszałam, pielęgnowała w chorobie. Z nastolatki stałam się nagle mentalnie trzydziestolatką, w kilka miesięcy wydoroślałam.
Nigdy nie zawiodłam. Skończyłam szkołę, poszłam do pracy, zaocznie studiowałam. Po latach depresji mama stanęła na nogi, wróciła do zawodu. Było się z czego cieszyć. Ja byłam zakochana, z optymizmem patrzyłam w przyszłość, awansowałam i odliczałam dni do obrony pracy magisterskiej. Wtedy, w wypadku zginął mój chłopak. Wracał nad ranem z pracy, zasnął prowadząc. Miał 25 lat i całe życie przed sobą. Pamiętam jak odbieram telefon od jego rodziców i kątem oka zerkam na wyświetlacz zegarka. 5:49.
Oczywiście, że cierpiałam, żyć jednak trzeba było dalej. Moja mama narobiła długów, bo okazało się, że nabrała wcześniej jakiś kredytów, o których nic mi nie powiedziała. Chciałam ją ochronić, spłacić, pracowałam po godzinach i cieszyłam się, że nie muszę jeszcze wracać do pustego mieszkania.
Ale poradziłam sobie z tym, otrząsnęłam się. Choć dźwięk telefonu wcześnie rano do tej pory wywołuje u mnie przerażający, zimny dreszcz. Po trzech latach znów otworzyłam się na miłość, a długi mamy zostały spłacone. Zaczęłam planować przyszłość z mężczyzną, który pokochał we mnie ten mój optymizm i nie przestraszył się mojej historii. Przeniosłam się do innej firmy, na lepsze stanowisko. Poczułam się szczęśliwa. Chyba pierwszy raz tak naprawdę, głęboko w środku.
I nagle – awaria. To zdarzyło się nagle, bez uprzedzenia. Obudziłam się pewnego dnia i poczułam… wielkie nic. Pustka, obojętność. Może trochę strach, że tak nic nie czuję. Nie miałam siły wstać, leżałam i patrzyłam w ścianę. Dosłownie. To był moment, w którym w moim życiu panował absolutny spokój, harmonia. A ja właśnie rozpadłam się na tysiąc kawałków i nie miałam na to żadnego wytłumaczenia. Zadzwoniłam do pracy, wzięłam dwa dni wolnego. Położyłam się i zasnęłam, tak po prostu. Obudziłam się z atakiem kompletnej paniki. Niepokój, lęk, rozpacz – wszystkie te emocje spadły na mnie jak uderzenie i dosłownie wbiły w ziemię.
Następny dzień był jeszcze gorszy. Pamiętam, że chciałam się zabić. Siedziałam na podłodze, łzy płynęły mi po policzkach, zastanawiałam się, czy jeszcze nad sobą panuję, czy sama dla siebie jestem niebezpieczna. Poza tym, czułam się bardzo źle fizycznie, bolała mnie głowa, plecy, kręgosłup. Czułam się, jakbym miała gorączkę.
Kolejne dni zapamiętałam jako chaos, ogromny bałagan w mojej głowie. Nie mogłam pracować, trzeźwo myśleć, rozmawiać. Nie była w stanie podjąć żadnej decyzji. Bałam się tego, co się ze mną działo i nie potrafiłam się do tego przyznać, nikomu tego opowiedzieć. Bo niby jak? Ja, ta najsilniejsza, opiekunka, która przetrwała dosłownie wszystko? A jednak, traciłam kontrolę nad życiem, nad sobą. I nie potrafiłam już temu zaradzić.
Do lekarza trafiłam dzięki narzeczonemu. Zobaczył to wszystko mimo mojej maski. Wziął mnie za rękę, posadził obok siebie w samochodzie i zawiózł do przychodni. Tam skierowano mnie do psychiatry, a on pomógł mi odzyskać siebie. Diagnoza kompletnie mnie zaskoczyła. Zaskoczyła też moją rodzinę, przyjaciół. Zdawali się mówić: „wszyscy, tylko nie ty”. Powrót do zdrowia okazał się kilkumiesięczną walką – moją, mojego lekarza i mojego narzeczonego. Udało się, choć to doświadczenie zmieniło mnie na zawsze. Dowiedziałam się, że nic nie jest pewne, jeśli chodzi o to, ile możemy znieść.
Czego nauczyło mnie moje załamanie? Tego, że jestem krucha, że potrzebuję okazywać słabość. Że nie zawsze wszystko jest dobrze i nie trzeba wtedy udawać, że jest inaczej.