Poniżej przedstawiam dramat w trzech aktach, na dwa głosy – mój i Niny, mojej koleżanki. Obie jesteśmy ofiarami mobbingu. Naszymi dręczycielkami były kobiety.
Bardzo długo śniły mi się jej paznokcie, starannie pomalowane lakierem hybrydowym. Wskazywała nimi rubrykę w arkuszu kalkulacyjnym, w której po raz kolejny popełniłam błąd. Kręciło mi się w głowie z niewyspania, brzuch bolał ze stresu – rzeczywiście, śmieszny błąd, dosłownie nie potrafiłam dodać dwa do dwóch, boki zrywać.
„Znowu się pomyliłaś, oj, naprawdę powinnaś bardziej się skupić” – myślałam, choć oczy piekły od wpatrywania się w monitor, głowa odmawiała współpracy. W tamtym okresie nie byłam już pewna nie tylko zdolności intelektualnych, ale również tego, czy się nadaję do jakiejkolwiek pracy umysłowej. Wielomiesięczne udowadnianie mi mojej beznadziejności i braku elementarnej wiedzy podkopało moje poczucie własnej wartości. Sytuacja ta była dla mnie tym bardziej absurdalna, że wiedza na temat metod postępowania mojej byłej przełożonej absolutnie nie stanowiła w firmie tematu tabu.
Nie ja pierwsza, nie ostatnia zostałam przez nią połknięta, przeżuta i wypluta. Jak wiele kobiet przede mną, zapewne również wiele po mnie. W tym samym niemal czasie moja przyjaciółka, Nina, sama przeżywała bliźniaczo podobne emocje. Kilka lat wcześniej poszła do pracy w urzędzie, w małym mazowieckim mieście. Pracę dostała trochę po znajomości, jak to bywa w małych miasteczkach. Jej szefowa przyjaźniła się z nią wcześniej parę dobrych lat, mieszkały na jednym osiedlu, spotykały się przy kawie i ciasteczkach. Pani dyrektor powiatowego centrum pomocy rodzinie była dla niej trochę jak siostra, trochę jak ciocia, starsza koleżanka. Gdy wspomniała, że potrzebuje doświadczonego, kompetentnego pracownika, Nina od razu wysunęła swoją kandydaturę. Nie posiadała się z radości, że może nareszcie wrócić na rynek pracy po urlopie macierzyńskim, i to pod skrzydła tak miłej i serdecznej osoby, kobiety, która na pewno zrozumie, jeśli czasem weźmie dzień wolnego z powodu choroby dziecka.
AKT PIERWSZY – UWIEDZENIE
Miało być tak pięknie. Uśmiecham się teraz z politowaniem, myśląc o mojej naiwności sprzed kilku lat. Cztery lata temu w lutym odbierałam ostatnie telefony jako specjalistka obsługi klienta w jednej z mokotowskich korporacji. Nie mogłam się doczekać przejścia do nowej, atrakcyjnej pracy, w której wynagrodzenie będzie bardziej niż konkurencyjne, zadania ambitne, a klienci prestiżowi. Duże wyzwania, kilkumilionowe kontrakty do zdobycia, zagraniczne podróże biznesowe. Do tego siedziba firmy trzy minuty drogi piechotą od miejsca zamieszkania. Porównałam wszystkie za i przeciw, nie chciało wyjść inaczej – wyglądało na to, że złapałam Pana Boga za nogi.
Nina:
Czułam się wyróżniona, hołubiona. Na zebraniach zespołu pani dyrektor patrzyła zawsze w moją stronę. Szukała w moich oczach potwierdzenia, że to, co mówi, jest mądre i logiczne. Była przyjaciółką domu. Pracę dostałam niejako po znajomości, bo wiele lat byłyśmy sąsiadkami. Chodziłyśmy razem na grzyby, stawiała bańki mojemu młodszemu synowi. Czułam się traktowana po partnersku, nie tylko jako jej podwładna, ale także jako jej koleżanka, a przynajmniej dobra znajoma. Dawała mi do zrozumienia, że jestem jej prawą ręką, że cieszę się jej zaufaniem i szacunkiem.
Czerwona lampka numer jeden
Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie to, że jakiś chochlik – teraz już wiem, że był to mój instynkt samozachowawczy – kazał mi odczuwać pewne zaniepokojenie już podczas rozmowy kwalifikacyjnej. Trwała ona nietypowo długo, bo całą godzinę. Była to rozmowa ze wspaniałą, charyzmatyczną, pełną wdzięku kobietą biznesu, starszą ode mnie o kilkanaście lat, zdecydowanie bardziej doświadczoną w branży B2B, elegancką i pełną klasy. Coś mi nie grało, nie pasowało podczas naszej rozmowy, wtedy jeszcze nie potrafiłam sprecyzować, co to dokładnie było. Może zbyt intensywne zainteresowanie moim życiem prywatnym? Może zbyt natarczywe pytania odnośnie moich pasji pozazawodowych? Może zachwyt nad moim, nie do końca wybitnym, cv? Jakaś część mnie podawała w wątpliwość słowa wypowiadane przez przyszłą przełożoną, jej zapewnienia, że firma, działająca od dwudziestu lat, jest bardzo stabilna i nie dochodzi do rozwiązywania umów. Kameralne środowisko, wszyscy się lubią i cenią, pracują wespół dla sukcesu i dostatku ogółu. Brzmiało pięknie. Zbyt pięknie.
Myślałam jednak wtedy, że być może i do mnie uśmiechnęło się szczęście, że w końcu zasłużyłam, po latach uciążliwych dojazdów, na swoją gwiazdkę z nieba. Dlaczego do mnie ma się szczęście nie uśmiechnąć? Te zachwyty nad moim cv – cóż, pewnie sama siebie nie doceniam. Oto pojawiła się na mojej drodze mentorka, guru, przewodniczka, która w swej łaskawości wprowadzi mnie w świat wielkiego biznesu i dużych pieniędzy. Nareszcie! Piętnastego maja kilka lat temu rozpoczęłam upragnioną pracę. Byłam zachwycona, choć to słowo i tak nie oddaje pełni mojego szczęścia w tamtym momencie. Piękne biuro, mili, serdeczni ludzie, mało współpracowników, a obowiązki, wydawało się wtedy, całkowicie do ogarnięcia.
Wiedziałam, że praca, którą mam wykonywać, jako asystentka i koordynatorka projektów, nie będzie dla mnie zbyt trudna ani też nie będzie się wiele różniła od zadań wcześniej mi powierzanych. Zarówno moje wykształcenie, jak i doświadczenie zawodowe, dawały mi możliwość płynnego wtopienia się w pracę zespołu. Na początku tak właśnie się działo. Moja przełożona robiła wszystko, by skrócić dystans między nami – abyśmy szybko stały się zgodnym, płynnie działającym tandemem. Jak mi się to podobało! Te spotkania jeden na jeden, doradzanie mi i mojemu mężowi, pracującemu w pokrewnej dziedzinie, czego możemy wspólnie dokonać, przesyłanie linków do interesujących artykułów, rozmowy o życiu – wszystko w godzinach pracy. Zapewnianie o dozgonnym zachwycie mną – byłam jej skarbem, najlepszą pracownicą, na jaką mogła trafić. Przy tym wypowiadała się krytycznie o innych osobach, pracujących kiedyś z nią i wyraźnie była obrażona na mojego poprzednika, że postanowił się usamodzielnić i pragnął sam zdobywać nowych klientów dla firmy. Uważałam jej chowanie urazy za dziecinne, lecz nie zastanawiałam się nad tym szczególnie długo. Cieszyłam się, że jej były asystent zrezygnował ze współpracy z moją szefową, tym samym dając mi dostąpić tego niewątpliwego zaszczytu.
Nina:
Nie bardzo mi pasowało to, jak szefowa źle się wyrażała o innych ludziach. Owszem, o mnie złego słowa jeszcze nigdy nie powiedziała, ale słyszałam jej krzyki dochodzące z gabinetu, widziałam wzburzone, zaczerwienione koleżanki, gdy wychodziły od niej z pokoju, połykając łzy. Niedługo po moim przyjęciu nie przedłużyła umowy o pracę jednej z pracownic – wcześniej wyzywając ją od analfabetek. Miała świadomość trudnej sytuacji życiowej tej kobiety, która w tym samym miesiącu przeszła przez rozwód. Widać było, że nie miała żadnych skrupułów, w trudnym dla tej dziewczyny czasie tym bardziej ją gnębiła, każąc w nieskończoność poprawiać pisma urzędowe. Nie podobało mi się to, lecz z tyłu głowy przypuszczałam, że pani dyrektor widocznie ma rację, możliwe, że koleżanka jest po prostu kiepskim pracownikiem.
Czerwona lampka numer dwa
Tylko czy to rzeczywiście był zaszczyt? Dwa tygodnie po moim przyjściu do pracy – i dość szybkim zaklimatyzowaniu się w nowym, serdecznym środowisku – obchodziłam swoje urodziny. Jak tradycja w firmie kazała, przyniosłam jakieś słodkości do kuchni, otrzymałam życzenia, uściski. Jednak stanowczo zbyt często pośród życzeń padało jedno słowo: „Wytrzymaj”. Myślałam sobie, o co chodzi tym ludziom, wszak spełniło się właśnie moje największe marzenie odnośnie do życia zawodowego. Co mam niby wytrzymywać, przecież jest doprawdy znakomicie. No tak, było jeszcze przez chwilę. Mniej więcej do połowy lipca moja druga połowa toksycznego związku zawodowego nie okazywała, na co ją stać. Do pierwszego z dużych przetargów, podczas których najwyraźniej było widać, jak bardzo jest niezrównoważona i jak bardzo jej brak emocjonalnej stabilizacji odbija się na innych.
Moja szefowa była niezwykle ambitna i waleczna. Przyzwyczajona do wygrywania, na szali zwycięstwa kładła wszystko – relacje międzyludzkie, dobrą atmosferę w zespole, poczucie godności – swoje i cudze. Najważniejsza była wygrana w przetargu, resztę jakoś później odbuduje. Nieważne, jakim kosztem.
Nina:
Kolejnym zgrzytem były zdjęcia, jakie pani dyrektor wynosiła z wieczornych imprez integracyjnych, w których uczestniczyły ważne w naszym powiecie osoby. Pokazywała nam z dziką satysfakcją pijanych oficjeli, tańczących w samych majtkach z młodymi dziewczynami w objęciach. Lżyła je w sposób niewiarygodnie wulgarny. Wtedy przeszło mi przez myśl, że jej serdeczność wobec mnie to maska. Jednak nie miałam jeszcze powodów, by martwić się o nasze relacje. Były absolutnie bez zarzutu.
Ciąg dalszy nastąpi…
***
Małgorzata Żebrowska – „Reportaż był częścią mojej autoterapii, miałam przekonanie, że prędzej czy później zostanie opublikowany i będzie dawał siłę kolejnym kobietom. I dzięki Wam tak się właśnie stanie…”.
Absolwentka filologii angielskiej, pisarka, dziennikarka. Wraz z Edytą Niewińską tworzy kursy kreatywnego pisania pod marką Pisarskie Olśnienia. Pisze felietony i recenzje dla portalu Zupełnie Inna Opowieść. Publikuje również m.in w Onecie i na platformie medialnej Anywhere. Zdobywczyni pierwszego miejsca w Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania 2019 za tekst pt. „Mrówki”, wyróżniona podczas Połowu 2020 w Pracowni „Pierwsza książka prozą” wydawnictwa Biuro Literackie. Jej opowiadania ukazały się w najważniejszych polskich magazynach literackich.