Go to content

„Jeśli zastanawiacie się, czy nie powinniście iść do psychiatry, to prawdopodobnie powinniście”

Emilia Dłużewska, fot. Mateusz Skwarczek, Agencja Wyborcza.pl

Wiem, że to brzmi jak coś wypisanego kursywą na plakacie ze Stevem Jobsem, ale nic nie poradzę, to najsensowniejsza odpowiedź. Poza tym nie po to człowiek płaci pół życia składki na NFZ, żeby potem z tego nie korzystać.

Żartuję, psychiatra na NFZ z terminem w tym samym roku jest równie powszechny jak gadające konie. Więc mam nadzieję, że macie pieniądze. Albo chociaż wasi rodzice mają. W każdym razie jeśli jesteście typem rozważnych konsumentów i obawiacie się, że wywalicie trzy stówy, żeby usłyszeć, że wszystko z wami w porządku (spoiler alert: nie usłyszycie) albo przynajmniej jeszcze nie jest z wami tak źle (jasne), świat spieszy wam z pomocą. Internet jest pełen testów pozwalających sprawdzić, czy macie depresję. Problem w tym, że ewidentnie nie zostały one zaprojektowane dla ludzi z depresją.

Prezentujemy fragment książki „Jak płakać w miejscach publicznych” Emilii Dłużewskiej. Książka Dłużewskiej jest po trosze wszystkim: to nie tylko osobista opowieść pacjentki, jaką od dwóch lat jest sama autorka, uzupełniona wybranymi informacjami z historii psychiatrii, ale także książka, która ma kapitalną formę literacką, na jaką składają się krótkie porcje tekstu, będące połączeniem felietonu, wpisu z osobistego dziennika i śmiesznostrasznego monologu, jaki moglibyśmy usłyszeć na wieczorze stand-uperskim najwyższej klasy.

Nawet w szczycie formy psychicznej sytuacje wyboru wywołują u mnie paraliż. Jako nastolatka nienawidziłam psychotestów, bo nie umiałam zdecydować, czy byłabym raczej wiśnią, czy maliną, i czy Nick Carter jest przystojniejszy od Justina Timberlake’a. Regularnie ogarnia mnie rozpacz, gdy myślę o wszystkich daniach, których nie zjadłam, bo zamówiłam
coś innego. Idąc ulicą, potrafię niespodziewanie skręcić, zderzając się z mijającą mnie osobą, bo nagle stwierdzam, że druga strona chodnika bardziej mi odpowiada.

Możecie sobie wyobrazić, co dzieje się w gorszych momentach. Pytanie, czy w ostatnim czasie czułam smutek, zniechęcenie, niepokój i apatię „często”, czy „przeważnie”, sprawia, że mój pozbawiony serotoniny mózg zaczyna skręcać się z bólu. Na własny użytek spisałam więc alternatywną listę.

Po czym poznać, że czas iść do psychiatry (lista, która faktycznie by mi się przydała)

  • Spędzasz cztery godziny, czytając mejle ze spamu.
  • Płaczesz przez pół dnia, uspokajasz się na chwilę i zaczynasz płakać, że zmarnowałaś pół dnia.
  • Powtórzyłaś „jestem tylko zmęczona” po raz trzeci. Nie ma jeszcze trzynastej.
  • Idziesz odebrać lunch na wynos z knajpy pod domem. W drodze powrotnej płaczesz dwadzieścia minut mechanicznie i bez większego zaangażowania, zastanawiając się, czy pad thai zdąży kompletnie wystygnąć.
  • Wiesz, że gdy schowasz się pod kocem albo wejdziesz do wanny, świat nadal będzie pamiętał o twoim istnieniu, ale i tak to sprawdzasz.
  • Zmieniasz kolejność porannych czynności tak, żeby zmieścić szybki płacz między śniadaniem a pomalowaniem rzęs.
  • Żywisz się płatkami czekoladowymi, zupą miso i zimnym pad thaiem. Wszystko smakuje tak samo.
  • Nie jesteś w stanie oglądać smutnych filmów. Ani wesołych.
  • Przypominasz sobie coś głupiego, co powiedziałaś trzy lata temu. Nie możesz przestać o tym myśleć.
  • Najbardziej lubisz spać i leżeć w wannie. Najmniej – nie spać i robić rzeczy.

Plakaty

Poczekalnia u psychiatry w ogromnej większości przypadków nie różni się od innych miejsc urządzonych w tym gładkim, niekontrowersyjnym stylu, którym w Polsce obdarza się sieciowe placówki medyczne, banki i urzędy: dystrybutor z wodą mineralną wyrzucający z siebie trzewiowy bulgot przy każdym użyciu, orchidee w doniczkach; białe skajowe obicia.
Jest w tym coś uspokajającego. Wtłoczona w te dekoracje choroba psychiczna staje się po prostu kolejną uciążliwością, jak kredyt hipoteczny albo leczenie kanałowe – nikt nie twierdzi, że nie ma powodu do zmartwień, ale tysiące ludzi mierzy się z tym każdego dnia.

Przychodnię psychiatryczną wyróżniają tylko dwie rzeczy: plakaty i jakość obsługi. Są ludzie, którzy chodzą do psychiatrów stylowych. Takich, którzy nie przyjmują w sprzedających zdrowie psychiczne sieciówkach, tylko w przytulnych gabinetach, których nie muszą z nikim dzielić, z fotelem uszakiem i ikonami polskiego designu. U których można poczuć się jak nowojorska inteligencja zwierzająca się na kozetce z blokady twórczej przy pisaniu piętnastej powieści albo z kłótni z partnerką, która chce spędzić miesięczne wakacje w Rzymie, a nie, jak zazwyczaj, na Santorini. Może ci ludzie są z tego zadowoleni. Nawet mi ich nie żal, bo nie wiedzą, co tracą.

Nie wiem, kto odpowiada za oprawę graficzną mojej przychodni. Wiem tylko, że jest to osoba obdarzona dużą fantazją i umiarkowanym zmysłem plastycznym. Efekty są powalające: depresja ściska sobie ręce z nerwicą; zakłopotani lekarze pozują wśród uśmiechniętych emotikonek i niebieskich kciuków („polubcie nas na Facebooku, ciekawostki, porady, konkursy”); z zasnutych chmurami krajobrazów wyłania się opromienione logo poradni; tuż nad recepcją szczerzy się szeroko kreskówkowy Pan Pigułka. Przysięgam, mogłabym zanieść te plakaty do galerii, powiesić jak leci i na pewno nie byłaby to najgorsza
wystawa sztuki współczesnej, jaką zobaczycie w tym roku.

Drugą cechą poradni psychiatrycznych jest jakość obsługi. Póki nie zaczęłam leczyć się z depresji, myślałam, że świat zwykł obchodzić się tak delikatnie tylko z pasażerami lecącymi klasą biznesową i stałymi gośćmi restauracji, w której rachunek wynosi połowę mojej pensji. Dobra wiadomość: wystarczy mieć na bani oraz wysupłać trzy stówy na wizytę i nagle lądujesz w rzeczywistości, w której recepcjoniści nie oczekują, że będziesz wiedział, jak nazywa się twój lekarz ani jaki jest dzień miesiąca, nie fukają, kiedy przez piętnaście minut szukasz portfela, udają, że nie widzą rozmazanego tuszu i błędnego wzroku, a gdy rezerwujesz wizytę i pięć minut później ją anulujesz, dzwonią zapytać, czy na pewno to właśnie chciałaś zrobić. Ale jak chciałaś, to luz, nie ma problemu.

Obsługa w mojej przychodni jest tak miła, że prawie wybaczam im muzak sączący się z głośników, dla ludzi z mojego pokolenia odpowiednik Metalliki puszczanej członkom Al­‑Kaidy w Guantanamo: muzyka bez właściwości, która zryje wam mózgi w dziesięć sekund. Rozumiem, że to okazja, do której trudno dobrać ścieżkę dźwiękową, nie mówię, żeby tam zaraz odpalać Unknown Pleasures, ale niech to będzie Erykah Badu albo pierwsza płyta Björk, wszystko, byle nie muzyczny odpowiednik beżu.

Słyszę to smoothjazzowe plumkanie, idealnie nijakie, pasujące na każdą okazję, nikogo nieurażające, niezwracające na siebie uwagi, i myślę sobie, że tak właśnie wygląda piekło. W ciągu kilku minut, gdy siedzę bez słuchawek, czekając na „Pani Emilia? Zapraszam”, przed oczami przesuwają mi się kolejne jego kręgi: blond rodzina w lnianych ubraniach i mokasynach; wieczór z winem, planszówką i rozpływaniem się nad nowym filmem Smarzowskiego; ludzie zwracający się do swoich dzieci w wołaczu; Tulipany Dwurnika pod podwieszanym sufitem; wysoko funkcjonujący alkoholizm i nisko funkcjonujące życie seksualne; szerowanie postów Krystyny Jandy…

„Pani Emilia? Zapraszam”.