Julia Baird, dziennikarka „The New York Times”, kiedy zachorowała na nowotwór, postanowiła napisać książkę o rzeczach, które podtrzymywały ją na duchu w mrocznych chwilach. Zaczęła tropić zjawisko fosforescencji, czyli światła emitowanego przez niektóre organizmy np. świetliki i grzyby. Nam mówi: „Najbardziej zaskoczyło mnie odkrycie, że świadome podążanie za zachwytem i zdumieniem – głównie w świecie przyrody – może pomóc nam dosięgnąć niesamowitych pokładów siły. Wyrobienie w sobie nawyku chodzenia po lesie, pływania w zimnym morzu, obserwowania ptaków czy hodowania kwiatów, prawdopodobnie nie rozwiąże naszych problemów, ale może nas choć na chwilę oderwać od nas samych i przypomnieć, że samo życie jest czymś naprawdę niezwykłym. Kiedy nasze problemy stają się wielkie i przytłaczające, czasami to właśnie najmniejsze rzeczy mogą nas podtrzymać na duchu – trzepotanie uszu biegnącego psa, śpiew ptaków, para unosząca się z doskonałej filiżanki herbaty, czysty majestat wschodu słońca.”
Co podtrzymywało cię na duchu, kiedy dowiedziałaś się, że masz nowotwór?
Początkowo byłam w szoku, potem weszłam w bardzo cichy, spokojny tryb na czas przygotowań do operacji, odcinając się od wszelkich dramatów życiowych, hałasu i negatywnych emocji. Szukałam pewnego rodzaju bezruchu, spokoju. Czułam się, jak kwiat, który zamyka wokół siebie płatki, przygotowując się do zmroku. To była instynktowna reakcja. Starałam się nie panikować, tylko przygotować się na każdy dzień. Skupiłam się na moich dzieciach i dalej płynęłam!
Czy pozwoliłaś sobie na chwilę żałoby i przygnębienia? Czy to w ogóle możliwe, aby matka dwójki dzieci pozwoliła sobie na smutek?
Matki mogą pozwolić sobie na stan przygnębienia, ale większość z nich, jak sądzę, stara się go zachować dla siebie lub podzielić się nim tylko z bliskimi przyjaciółmi. Moje dzieci były małe, więc musiałam być dla nich silna, nie panikować i nie niepokoić ich za bardzo. Dlatego byłam w tym wytrwała. Najtrudniejsze były dla mnie noce – budziłam się z niepokojem, przewracałam się z boku na bok i rozmyślałam o swojej śmiertelności. Ale rano wstawałam, żeby zająć się dziećmi i iść do pracy. Możliwe, że to utrzymało mnie przy zdrowych zmysłach.
Jak chroniłaś w tamtym momencie swoje dzieci? Czy myślałaś o tym, że twoja choroba może być dla nich lekcją na przyszłość?
W pewnym sensie napisałam tę książkę dla nich. Chciałam móc opowiedzieć im wszystko, czego się nauczyłam – tak, żeby nie odeszło w niepamięć – aby wiedzieli, jak napełnić swoje akumulatory, z których będą mogli czerpać w trudnych chwilach, bo cierpienie też jest częścią życia. Chciałam przekazać im, że życie jest piękne i jednocześnie trudne, że mogą być odporni, że powinni troszczyć się o ludzi, którzy zmagają się z trudnościami i że nigdy nie powinni brać niczego za pewnik.
Chciałam, aby wiedzieli, że powinni umyślnie polować codziennie na zachwyt i zdumienie. Od chwili, gdy postawiono mi diagnozę, myślę tylko o tym, jak najlepiej mogę ich chronić i wprowadzić w świat z pewnością siebie i poczuciem, że są głęboko kochani, nawet jeśli mnie już nie będzie. Bardzo trudno jest o tym rozmyślać!
W jakim stopniu miłość twoich rodziców była dla ciebie wsparciem w czasie choroby?
Tak! Moi rodzice zawsze byli przy mnie i pokazali mi, jak razem możemy przezwyciężyć trudności, dodawać sobie siły i że kiedy choroba zawęża twój świat do maleńkiej szczeliny, to właśnie twoja rodzina będzie przy tobie. Moja mama też była już chora, gdy postawiono mi diagnozę. Cierpiała na zwyrodnieniową chorobę neurologiczną, a mimo to wciąż prosiła swojego opiekuna, by woził ją na wózku inwalidzkim do mojego szpitalnego łóżka – w ręce trzymała mój ulubiony świeży sok, zawsze o mnie myślała i pamiętała o rzeczach, które kochałam. Na samą myśl o tym serce mnie trochę boli, tak bardzo mi jej brakuje, zmarła w zeszłym roku, była taka opiekuńcza. Wiem, że miałam wielkie szczęście, że ona i mój dobry ojciec byli moimi rodzicami.
A w jaki sposób szukałaś w sobie siły w najtrudniejszych momentach?
Każdy ma swoje sposoby na znalezienie siły – większość z nas znajduje ją w gronie przyjaciół, rodziny, w ciszy, a czasem w aktywności, w pracy. Możemy ją również znaleźć w trosce o innych ludzi. Kiedy nasz własny ból staje się nie do zniesienia, możemy przynajmniej poświęcić się pomocy przyjaciołom, noszeniu ciężaru, który spoczywa na barkach otaczających nas ludzi.
Ale szczerze mówiąc, najbardziej zaskoczyło mnie odkrycie, że świadome podążanie za zachwytem i zdumieniem – głównie w świecie przyrody – może pomóc nam dosięgnąć niesamowitych pokładów siły. Wyrobienie w sobie nawyku chodzenia po lesie, pływania w zimnym morzu, obserwowania ptaków czy hodowania kwiatów prawdopodobnie nie rozwiąże naszych problemów, ale może nas choć na chwilę oderwać od nas samych i przypomnieć nam, że samo życie i bycie żywym, jest czymś naprawdę niezwykłym. Kiedy nasze problemy stają się wielkie i przytłaczające, czasami to właśnie najmniejsze rzeczy mogą nas podtrzymać na duchu – trzepotanie uszu biegnącego psa, śpiew ptaków, para unosząca się z doskonałej filiżanki herbaty, czysty majestat wschodu słońca.
Skąd wziął się pomysł, aby napisać o fosforescencji?
Pracowałam nad tą książką jako serią esejów i refleksji. Próbowałam ustalić, co łączy wszystkie moje myśli i jak najlepiej mogłabym opisać mój temat przewodni. Wiedziałam, że chcę powiedzieć coś o tym, że w tych momentach naszego życia, które są naprawdę wyczerpujące, kiedy cierpimy w samotności, możemy jakoś przez to przejść i możemy być podtrzymywani na duchu przez zaskakujące rzeczy.
Nawet w mrocznych okresach naszego życia, kiedy nie możemy lub nie chcemy wstać z łóżka, można dostrzec piękno w świecie i podnieść się z tego stanu w sposób, który nie jest wcale banalny, a wręcz zadziwiający. I że możemy świadomie, celowo, kawałek po kawałku odbudować naszą odporność.
Pewnego dnia szłam w kierunku oceanu i myślałam o fosforescencji, tym magicznym żywym świetle. Świetle, które świeci, gdy wszystko jest ciemne. Pomyślałam, że to jest światło, które może pochodzić od nas samych i które można znaleźć w przyrodzie. Uświadomiłam sobie, że to właśnie próbowałam przekazać – że mimo wszystko – może istnieć światło pośród bólu i cierpienia. Moim zdaniem życie jest pragnieniem, by odnaleźć to światło i miłość. Później zaczęłam obsesyjnie poszukiwać fosforescencji lub bioluminescencji w dzikiej naturze.
W książce dużo piszesz o naturze i o tym, jak odcinamy się od niej we współczesnym świecie. Dlaczego wybrałaś ocean i dlaczego dziś daje Ci on tyle radości?
Zawsze kochałam ocean, jego dzikość, głębię i nastroje. Uwielbiam czuć się mała, uderzana przez fale. Uwielbiam unosić się na szklistych łukach, nurkować pośród tętniących życiem raf koralowych i po prostu pływać z oczami wlepionymi w dno oceanu. Zawsze znajduję i widzę nowe rzeczy: rekiny, żółwie, ośmiornice, lśniące muszle, ławice kolorowych ryb. Każdy dzień jest nowym cudem. To pozwala mi oczyścić umysł, przypomina mi o wszystkim, co razem dzielimy i musimy chronić, i o tym, jak piękno i zachwyt mogą wypełnić duszę.
Kto w twoim życiu promieniował tym wewnętrznym światłem, które pomogło ci przetrwać czas choroby?
Kiedy byłam chora, moja ukochana mama także chorowała, co było bardzo trudne dla nas obu. Ale moja mama przez całe swoje życie uczyła mnie, jak przetrwać trudne czasy, jak nie zatracić się w rozmyślaniach i patrzeć na świat z zewnątrz, jak zwracać uwagę na skarby natury, dbać o innych, szukać celu i mieć cel w życiu. Była najbardziej uprzejmą, wesołą kobietą. Taką lampą, która oświetlała naszą rodzinę. Pomogło mi też wielu innych ludzi – przyjaciele, mentorzy, poeci, których słowa czytałam i czytałam ponownie. Jednak to moja mama była najbardziej fosforyzującą osobą w moim życiu.
- Zobacz także: Jagna Kaczanowska: Ja i moje nowe cycki. Bardziej cierpiałam z powodu alergii, niż po rekonstrukcji biustu. Serio!
Czy w dzisiejszych czasach spotykasz ludzi, którzy mają to wewnętrzne światło?
Tak, w swojej książce piszę o jednej kobiecie, którą spotkałam – Deanne z Dubbo w Australii. Pewnego dnia jechałam na badanie tomograficzne w Sydney, aby sprawdzić, czy mój rak powrócił – jest to strasznie stresujące doświadczenie. W recepcji zauważyłam, że obok mnie stoi kobieta, która również miała zaraz mieć badanie. Trzęsła się całą z nerwów. Objęłam ją ramieniem, pocieszyła i rozstałyśmy się. Sama trzymałam się dzielnie, dopóki pielęgniarka, która próbowała założyć mi kaniulę, wbiła igłę w niewłaściwym miejscu i krew popłynęła wszędzie. Ostry ból sprawił, że zalałam się łzami. A ja tak rzadko płaczę. Natomiast kiedy już zaczęłam, nie mogłam przestać. Kiedy usiadłam znów na krześle w poczekalni na oddziale radiologii, w tym okropnym białym fartuchu, nagle za rogiem pojawiła się ta kobieta, którą widziałam wcześniej w recepcji. Chwyciła mnie za rękę i powiedziała, żebym to wszystko z siebie wyrzuciła. Powiedziała, że ona naprawdę często płacze, gdy jest smutna. Po prostu usiadła obok mnie i opowiedziała o swojej walce z dwoma rodzajami raka i o tym, jak zmieniła swoje życie i odstawiła alkohol. Mówiła, mówiła, a ja płakałam.
Powiedziała mi, że nie ma nic złego w opieraniu się na ludziach i że nie zawsze muszę być tą silną. Była taka miła. Czułam uścisk jej dłoni jeszcze przez kilka minut po tym, jak wyszła z przychodni.
W jakim stopniu twoja choroba zmieniła to, jak postrzegasz szczęście?
Choroba i świadomość własnej śmiertelności są świetnymi „przesiewaczami” śmieci. Nie przejmuję się już drobiazgami. Jest tak wiele rzeczy, które mnie nie obchodzą.
Kiedy wróciłam do pracy jako prowadząca program telewizyjny, byłam pewniejsza siebie, bo mniej przejmowałam się tym, co ludzie o mnie myślą. A poza tym zdałam sobie sprawę, że to jestem po prostu ja. Nie zmienię się, czy im się to podoba, czy nie! Byłam wyczerpana i wiedziałam, że muszę żyć z pewnym lękiem przed nawrotem, ale czułam się też – przetrwałam!
Widzę, że prawdziwe szczęście zależy w dużej mierze od relacji, celu, rodziny i od pozwolenia swojemu duchowi na karmienie się zachwytem i zdumieniem. Dbam o to, by jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu w świecie przyrody. W przyszłym miesiącu zabieram moje dzieci do Australii Zachodniej na nurkowanie z rekinami wielorybimi, z czego bardzo się cieszę. Pływam w morzu każdego dnia, pozwalam sobie chwilę spokoju i zatrzymanie się w czasie. W weekendy wyjeżdżam z przyjaciółmi tak często, jak tylko mogę, nad morze lub w góry i piję wina mojego chłopaka, który jest winiarzem
Często czytam też w wannie, co jest cudowne po zimowym pływaniu. Staram się cieszyć każdym dniem, nawet tymi najdrobniejszymi chwilami. Siedzenie i oglądanie wschodu słońca z filiżanką gorącej herbaty jest dla mnie czymś wspaniałym – czasami to wszystko, czego potrzebuję.