Go to content

„Dla mnie ojciec jest kimś takim jak mleczarz, jak listonosz. Nie wiem, kim powinien być mężczyzna w domu”

Moja mam rozstała się z tatą, kiedy miałam dwa lata, dlatego nie mam żadnych, najmniejszych nawet, wspomnień z okresu, kiedy byliśmy rodziną. W mojej głownie nie został ani jeden obraz. Nic, zero. Nawet przez mgłę. W zasadzie moja mama zawsze była takim babo-chłopem. Tuliła mnie do snu, czytała bajeczki, ale potrafiła też zmienić koło w samochodzie, kiedy złapała gumę czy naprawić zapchane kolanko w zlewie w kuchni. Nie mam jej nic do zarzucenia. Starała się i była naprawdę dobrym, kochającym rodzicem. Jednak w tych okolicznościach zostałam wychowana na dziewczynę zaradną, niepotrzebującą „silnego męskiego ramienia”. I to niby tak po wierzchu wygląda… fajnie. Ale nie do końca.

Dziś czytam we wszystkich poradnikach, że kobiety powinny być niezależne. Że trzeba czuć w sobie siłę, by potem móc pokochać inną osobę. Nie wiem, może coś mi się pomieszało… Jednak dla mnie ta nieumiejętność poproszenia mężczyzny o pomoc, jest smutkiem i przeszkodą do budowania relacji. Nie wiem, jak miałby wyglądać normalny zdrowy związek. Wszystkie, w które wchodzę, szybko sie kończą, bo albo staje się w nich opiekuńcza, zaborcza i kontrolująca, albo dla odmiany udaję małą nieprzystosowaną dziewczynkę, która trzepoce rzęsami i potrzebuje wsparcia. Nigdy mi to na dobre nie wychodzi. Moje terapeutka mówi, że brak mi wzorców, ale, że to nie jest koniec świata. Tylko skąd ja miałabym czerpać te wiedzę? Skąd? Do tej pory brałam ja z filmów romantycznych. A wiadomo, że to tylko prowadziła mnie na manowce.

Do tego mam bardzo dziwną relację z moja mamą, która uważam za świetną kobietę. Ona naprawdę potrafiła radzić sobie w bardzo trudnych życiowych sytuacjach. Zawsze na kierowniczych stanowiskach, zawsze z dumnie podniesioną głową. Do dziś, kiedy muszę podjąć trudną decyzję – jadę do mamy i z nią przegaduję, co powinnam zrobić. Czy zmienić pracę? Czy skorzystać z możliwości wyjazdu do Danii w mojej firmie na rok? Czy rozstać sie z chłopakiem, który okazał się niedorajdą życiową i nie potrafi od roku znaleźć pracy? Zawsze muszę wszystko skonsultować. Oblewają mnie zimne poty, gdybym miała sama podjąć taka kluczową dla mojej przyszłości decyzję. W takich sytuacjach jestem więcej niż pewna, że nie będę umiała zdroworozsądkowo poradzić sobie z rozwiązaniem sytuacji. Niby co w ty złego, że mając mądra matkę, proszę o ją o pomoc? Tyle, że ja mam teraz 38 lat. I chyba powinnam już sama…. Nie, ja na pewno powinnam już sama wziąć odpowiedzialność za swoje życie.

W moim domu w dzieciństwie nie było mężczyzn. Wychowywały mnie mama i babcia. Ojca i dziadków nie znałam. Dziś kiedy patrzę na koleżanki, które wychowywały się w podobnych domach, widzę, że one już mają dzieci i dawno pozakładały rodziny. Udało im się wyrwać z tego „kobiecego zaklętego kręgu”. Kompletnie nie wiem, dlaczego ja tego nie potrafię zrobić. Przecież nie wychowywałam się w żadnej patologii. Mama i babcia bardzo mnie kochały i nadal kochają. Jak to się mówi oddały by mi własną koszulę i nieba by mi przychyliły. Dlaczego więc dziś jestem wiecznie i notorycznie nieszczęśliwa? Dzień po dniu. W każdej godzinie. Chwilę, kiedy czuję się spełniona, są jak drobne koraliki mojego życia. Tylko minuty…

Czasem oglądam filmy, w których ojcowie pojawiają się nagle w życiu swoich dorosłych córek. Przyjeżdżają niespodziewanie i proszą o wybaczenie, że ich nie było w ich życiu. Najczęściej dzieje się to, gdy już wiedzą, że śmiertelnie chorują. Córki najpierw zamykają im drzwi przed nosem, ale ci ojcowie są już zdeterminowani, niezłomni, mądrzejsi. Mieli czas, by w cierpieniu przemyśleć swoje postępowanie i proszą o wybaczenie. A potem następuje jakiś… happy end. Dlaczego tak nigdy nie dzieje się w prawdziwym życiu? Dlaczego mój ojciec sobie o mnie nie przypomni? Nie spróbuje się skontaktować? Wykreślił mnie ze swojego życia, kiedy byłam maleńkim dzieckiem… Próbowałam do niego pisać i dzwonić. Nigdy nie przynosiło to skutku. Na listy nie odpowiada. Telefon odbiera, ale rozmowa szybko przekształca się w mój niezręczny monolog. Zawsze po takim telefonie kładę się do łóżka i leżę, patrząc w sufit godzinami. Boli mnie coś w środku: w piersi, w brzuchu, w sercu…

Za każdym następnym razem, kiedy przychodzi mi do głowy, by znów dzwonić do taty, bo zbliżają się jego urodziny lub Święta Bożego Narodzenia, dosłownie brakuje mi oddechu. Zbieram się do tego wiele godzin, bo wiem już, jak będę się czuła, kiedy odłożę słuchawkę. Pusta i obolała w środku. Ponieważ on nigdy nie oddzwania, ja mam w sobie odwagę najwyżej raz do do roku wykonać ten gest ze swojej strony. Czasem chodzę też na cmentarz, gdzie jest ojca rodzinny grób. Leży w nim babcia i dzidek, których nigdy nie poznałam. Idę tam jednak nie po to, by zapalić świeczkę i pomodlić się chwilę za ich dusze. Idę tam po to, by sprawdzić, czy to już koniec mojej męki. Czy leży tam mój ojciec? Czy umarł? Bo pewnie nikt nie pamiętałby, żeby zaprosić mnie na jego pogrzeb. Wiem, że ta chwila może być dla mnie tragiczna, że nie udało się nam pogodzić za życia. Ale może być też wyzwoleniem od tego okropnego czekania.

Tato, proszę zadzwoń do mnie pierwszy raz w życiu w te święta. Tak bardzo czekam już od ponad trzydziestu lat. Tak trudno mi uwierzyć, że nic do mnie nie czujesz, że nie jesteś ciekaw, na jaka osobę wyrosłam. Czy to możliwe, że masz mnie w kompletnie w du*ie? Dziecko zawsze ma nadzieję… Myśl, że jestem nieważna dla pierwszego mężczyzny mojego życia, robi mi okropną wyrwę w sercu. Proszę, powiedz mi choć jedno dobre słowo. Bym miała się czego uchwycić, a po twojej śmierci mieć choć jedno ciepłe wspomnienie związane z tobą. Będzie mi potem łatwiej żyć…