Go to content

Niania widzi więcej… „Nie każdy zasługuje na to, by mieć dziecko”

Fot. iStock / ipekata

Ma na imię Ania. Właśnie skończyła 24 lata i za dwa miesiące dostanie termin obrony swojej pracy magisterskiej na wydziale pedagogiki. A potem wyjedzie, do Finlandii, dalej się uczyć. Pracować pewnie też, jako niania oczywiście. Ania pochodzi z niewielkiego miasteczka nad morzem. Ostatnio była nianią Jasia i Frania (2,5 roku), a wcześniej Poli (8 lat) i Helenki (18 miesięcy). Już pierwsze 15 minut rozmowy z Anią utwierdza mnie w przekonaniu, że opiekowanie się dziećmi rodziców którzy sami mają problemy wychowawcze, to ciężki kawałek chleba. Ale, przeczytajcie sami.

Kurz to twój najgorszy wróg

Debiutuję w roli etatowej niani na drugim roku studiów. Pamiętam swój entuzjazm: trochę teorii wychowawczych już liznęłam, ale przede wszystkim mam doświadczenie w pracy z dziećmi (sama mam czworo młodszego rodzeństwa i kocham zajmować się maluchami). Pierwsza pracę dostaję po znajomości. Koleżanka „oddaje mi swoją rodzinę”, bo jak mówi, zaoferowano jej pracę w szkole. Dopiero potem dowiaduje się, że to nieprawa. Zdezerterowała po prostu, a mnie wpuściła w maliny. Nie mam żalu. Pracując tam nieraz zastanawiałam się nad tym, czy nie postąpić podobnie.

Na pierwsze spotkanie z Helenką i jej mamą przychodzę 5 minut przed czasem, bo wiem, że pani Kasia szczególnie ceni sobie punktualność. Jestem potwornie spięta i przygotowana najlepiej jak umiem (zanim dotknę dzwonka videofonu powtórzę jeszcze w głowie to, co chciałam o sobie powiedzieć). Drzwi otwiera mi elegancka, młoda kobieta na wysokich obcasach. Uśmiecha się szeroko i czuję, że jej wzrok mierzy mnie od stóp do głów i zaprasza by oprowadzić po swoim, jak mówi „królestwie”.

Kątem oka rozglądam się wokół. Dom jest ogromny, urządzony minimalistycznie i… chłodno. Trudno uwierzyć, że mieszka tu dziecko. Moja uwagę zwraca mnóstwo pustych przestrzeni i brak książek. Dopiero później dowiaduje się, że pani domu preferuje Kindla. Ma na nim „wszystko, a co najważniejsze, „nic się nie kurzy”. A jak wiadomo, kurzyć nic się nie może. Kurz to najgorsze zło. Gorsze jeszcze mogą być tylko porozrzucane bezładnie dziecięce klocki. Nasza rozmowa szybko zamienia się w monolog. Pani Kasia informuje mnie, że Helenka jest całkiem samodzielna (mówi już pełnymi zdaniami, posługuje się widelcem, samodzielnie pije), do żłobka chodzić nie będzie. Powinna otrzymać indywidualny tok nauczania.

– Znasz oczywiście angielski? – pyta pani Kasia (właściwie nie mam pojęcia dlaczego zwraca się do mnie na „ty”, ale stres odbiera mi mowę, a jej pewność siebie – odwagę). Oczywiście, znam. Mam do Helenki mówić po angielsku dwie godziny dziennie, opisywać czynności, które wykonuję i zachęcać małą do powtarzania słówek. Pani Kasia prosi o próbkę akcentu. Z testu wychodzę obronną ręką, od dwunastu lat wakacje spędzam u cioci w Birmingham. Pani Kasia jest usatysfakcjonowana. Na koniec dostaję wydrukowany na ekologicznym papierze regulamin poruszania się po domu, który będę studiować przez najbliższy wieczór. Wewnątrz 23 zakazy. Nie wolno między innymi otwierać szaf, ani wchodzić do sypialni „pani i pana” (cytat!) Wychodząc na spacer z dzieckiem nie wolno mi zapomnieć o włączeniu wszystkich alarmów (kody zostaną mi przesłane SMS-em,) kawę i herbatę powinnam przynosić sobie z domu, jeżeli jem (jeżeli! – opieka nad małą ma zajmować mi około 9 godzin dziennie, choć w praktyce przedłuży się do 11, a czasem i 12 godzin) mam po sobie „sprzątać okruszki”. Prócz tego wolno mi korzystać tylko z dolnych łazienek i dbać o czystość domu. Później okazuje się, że „dbanie o czystość” w domu to czyszczenie blatów kuchennych, zlewu, umywalek i odkurzanie.

Dziecko

Pytam nieśmiało, czy mogłabym poznać dziecko, w końcu mam zostać zatrudniona jako opiekunka do córki pani Kasi. Zostaję wprowadzona do pokoju dziecięcego, który rozmiarem przypomina mi ogromny salon w domu mojej cioci. Pokój urządzony jest bardzo gustownie, ale jest w nim… pusto i smutno. Pluszaki starannie poukładane na białej półeczce wyraźnie dobrano tak, by pasowały do siebie rozmiarami i kolorystyką.

Helenka okazuje się śliczną, ciemnowłosą dziewczynką o wielkich migdałowych oczach. Jest bardzo poważna i rzadko się uśmiecha. Gdy kilka tygodni później zwracam na to uwagę jej mamie, ta odpowiada: „widocznie przy tobie nie ma powodu”. Dziecko ma na sobie za to najmodniejsze dziecięce ciuszki i opaskę na głowie. Przez cały czas mojego pobytu próbuje sobie tę opaskę zdjąć, ale mama kategorycznym ruchem jej to uniemożliwia. Kiedy mała zaczyna płakać, pani Kasia natychmiast oddaje mi ją na ręce – Zobaczymy jak sobie poradzisz – mówi. Dziecko jest przerażone, widzi mnie pierwszy raz w życiu. Czuję jak małe ciałko spina się w moich ramionach. Delikatnie masuje więc małą po pleckach, żeby się rozluźniła. Ten ciepły gest pomaga, dziecko przywiera do mnie nieco ufniej. Pani Kasia jest zadowolona. Mam zacząć następnego dnia, z samego rana.

Pierwszy tydzień upływa szybko, poznaję Helenkę, uczę się rozpoznawać jej nastroje i zaczynam się do niej przywiązywać. Przychodzę zawsze punkt ósma, daje Helence śniadanie (potem okazuje się, że jej mama czeka z tym punktem dnia specjalnie na mnie i jest bardzo niezadowolona, jeśli dziecko zgłodnieje przed ósmą) ubieram ją w przygotowane wcześniej (i starannie dobrane kolorystycznie) ubranko. Moim obowiązkiem jest również dbanie o to, by te ubranka się nie plamiły, co właściwie mogłoby sprowadzać do pilnowania dziecka, żeby się nie przewróciło w trawie, nie korzystało z huśtawek (wolno nam chodzić na tylko jeden, zamknięty plac zabaw i do jednego, specjalnego parku) jadło przez specjalną sondę albo w jakiejś ochronnej tubie i nie bawiło niczym, czym potencjalnie mogłoby się ubrudzić. Więc śniadanie, potem spacer, drzemka (zawsze punkt 13), podgrzanie, a z czasem przygotowanie ekologicznego obiadku, spacerek, zabawa.

Przez pierwszy tydzień pani Kasia zjawiała się punktualnie, o 17. Po tym okresie czas oczekiwania na nią tylko się wydłużał. Po dwóch miesiącach zjawiała się już tak późno, że kiedy mała zaczęła zasypiać mi czekając na nią postanowiłam sama kłaść ją spać. Pani Kasia zareagowała na moją decyzję z ulgą. Ja miałam coraz bardziej mieszane uczucia i wrażenie, że mama chce spędzić ze swoją córką jak najmniej czasu, że wręcz ucieka przed kontaktem z dzieckiem.

Pod koniec trzeciego tygodnia następuje pierwszy kryzys. Pewnego dnia, kiedy po zakończonej pracy zbieram się do wyjścia pani Kasia przywołuje mnie do stojącego na gustownym stoliku komputera. – Chciałam ci coś pokazać – uruchamia nagranie, na którym widzę siebie karmiącą Helenkę specjalną ekologiczną zupką z fajansowej miseczki. – Tej miseczki nie wolno ci nigdy więcej używać – informuje mnie pani Kasia z pretensją. –  Używam jej do swoich płatków z jogurtem. To moja miseczka na dobry nastrój. Jeśli zrobisz to jeszcze raz potrącę ci z pensji – przez chwilę myślę, że moja pracodawczyni pozwala sobie na „taki żarcik”, ale tonu jej głosu wskazuje na to, że mówi całkiem poważnie. Jestem tak oszołomiona, że nie pytam nawet dlaczego nie poinformowano mnie o tym, że ktoś mnie nagrywa. Nie wiem nawet, czy powinnam zostać o tym powiadomiona. Wiadomo, rodzice stosują takie metody, żeby mieć pewność, że ich dzieci są bezpieczne.

Z tygodnia na tydzień przybywa mi obowiązków. Prócz opieki nad dzieckiem, mam jeszcze robić codzienne, drobne zakupy i przygotowywać posiłki dla niej. W piątki gotuje obiady na cały weekend, z ekologicznych warzyw. I mięsa z bazarku. Dostaję za  to podwyżkę, całe dodatkowe dwa złote więcej za godzinę. Powoli utwierdzam się w przekonaniu, że w tym domu brak dobrej, szczerej miłości do dziecka, a może i do drugiego człowieka. Zaczynam myśleć o odejściu. Ale trzyma mnie lęk o małą,  to, co z nią będzie. Często ją przytulam, a ona powoli zaczyna odpowiadać mi tym samym.

Kiedy malutka mocno gorączkuje dzwonię do Pani Kasi z prośbą by przyjechała. Zjawia się szybko, ale widzę, że nie jest zadowolona. Mała płacze, jest rozdrażniona, zaczyna jej się infekcja. Mama bierze ją na ręce między laptop a duży notes . Nie wychodź – prosi – nie poradzę sobie bez ciebie. Jedziemy do lekarza. To ja trzymam małą  na ręku podczas badania, ja uspokajam ją kiedy drażni ją nieprzyjemny stetoskop. I ja obmywam ją w domu, kiedy brudzi się wymiocinami.

„Pani i Pan”

Po kolejnym miesiącu w domu pojawia się pan domu. Człowiek który uśmiech ma przyklejony do twarzy. Jest w wieku pani Kasi, po trzydziestce. Wita mnie przyjaznym klepnięciem po ramieniu, wydaje mi się całkiem miły. Dopiero potem dochodzi do mnie, że o Helence nie mówi inaczej niż „dziecko”. Od tej pory przez kolejne pół roku jestem świadkiem codziennych awantur, wulgarnych wyzwisk. W ogóle się mną nie krępują. Jestem jak mebel. Helenka zdaje się być do krzyków swoich rodziców przyzwyczajona, jakby obojętna. Kiedy jednak podczas jednej z awantur robi się naprawdę głośno, mała zaczyna płakać. Mama próbuje ją uspokoić, prawie wyrywa mi Lenkę z objęć, ale to nie działa, bo sama jest zdenerwowana. Kiedy dziecko uspokaja się przytulone do mnie, pani Kasia dostaje szału. Wyrzuca mnie z domu. Nad ranem dzwoni z przeprosinami. Wracam ze względu na Helenkę.

W domu musi być czysto. Bardzo czysto. Choć ode mnie wymaga się ciągłego odkurzania i przecierania blatów, parapetów i stołów, dwa razy w tygodniu przychodzi Swietłana, Rosjanka do sprzątania. Helenka zna ją i lubi, Swieta jest jedną z nielicznych osób na którą reaguje uśmiechem. Swietlana łamaną polszczyną opowiada mi, że jestem już czwartą nianią małej. W pewnych kwestiach rozumiemy się bez słów.

Pewnego dnia nie wytrzymuję. Mała jest chora, potrzebuje czułości, rodzice wybierają się mimo to do teatru. Najbardziej kulturalnie jak się da, zwracam im uwagę, proszę, tłumaczę. Potem mówię o kłótniach, że to dla dziecka bardzo niedobrze. Wychodzą.

Po siedmiu miesiącach i jednym dniu pracy, rezygnuję. Jestem wyczerpana psychicznie i nie radzę sobie emocjonalnie. Ale najbardziej szkoda mi małej Helenki. Myślę o niej często, zastanawiam się kto się nią opiekuje, czy coś się zmieniło. Następne doświadczenia w pracy mam bardzo pozytywne ,”dobrze trafiam”. Ale jednego jestem pewna. Nie każdy zasługuje na to, by mieć dziecko…