Go to content

Misja spełnienie. Dlaczego dziś kochamy nasze dzieci „za bardzo”?

Fot. iStock / South_agency

Zajęcia z robotyki, kółko teatralne, lekcje gry na fortepianie, taniec, konie, dodatkowe zajęcia z kosza, no i koniecznie lekcje drugiego języka. Bo przecież języki tak bardzo przydają się w życiu. Lista zajęć dodatkowych, którymi wypełniamy dziś naszym dzieciom czas wolny zdaje się nie mieć końca. Dziecko staje się dziś centrum naszego wszechświata, a dążenie do, uszczęśliwiania go za wszelką cenę, podstawowym celem jego rodziców. Dlaczego?

Powodów do traktowania dzieci, jako swoją największą inwestycję psychiczną, emocjonalną i finansową ciągle przybywa. Choć droga do takiego ich postrzegania, różniła się w zależności od społeczeństwa, tendencja ta uwidacznia się dziś zarówno w Europie, jak i Stanach Zjednoczonych. Jenifer Senior, amerykańska antropolożka mieszkająca w Nowym Jorku, w swojej książce „Dużo radości, przyjemności”, stara się wyjaśnić, jak do tego doszło.

Po pierwsze ekonomia

Czasy, w których dzieci płodziło się po to, by zapewnić sobie dodatkową pomoc w dorzucaniu do rodzinnego budżetu, na szczęście odchodzą już w zapomnienie. Z danych posiadanych przez GUS wynika, że ponad połowa rodzin prowadzących gospodarstwa domowe, to rodziny z jednym dzieckiem. I choć zdecydowanie jest to krok w dobrą stronę, zmiana ta spowodowała, że dziecko stało się dziś, mówiąc wprost „ekonomicznie bezwartościowe, za to emocjonalnie bezcenne”.

Antykoncepcja

Zdolność do kontrolowania kwestii posiadania dzieci, sprawia, że rodzice w przeważającym stopniu decydują się na to, by mieć ich mniej. Mimo, że władza w Polsce, wyraźnie stara się temu zapobiegać (po przez chociażby 500+), na efekty tych zmian będziemy musieli jeszcze długo poczekać. Tymczasem standardowy model zarówno Polskiej, jak i Amerykańskiej rodziny to w dalszym ciągu 2+2, co powoduje, że zaczyna nami kierować ekonomiczna zasada niedoboru. W myśl, której im mniej czegoś posiadamy, tym większą wartość temu przypisujemy.

Wyższy wiek rodzenia

Coraz częściej też kobiety z wyższym wykształceniem decydują się na dzieci znacznie później. W Stanach Zjednoczonych średnia wieku urodzenia dla kobiet wynosi 30 lat, choć Polki ze średnią 29,1 z każdym rokiem doganiają tu zachodnie statystyki. A każda matka wie, że im dłużej czekamy na dziecko, tym nasze oczekiwania wobec czekającej nas roli rosną.

Polski PRL

Kwestia wysokich oczekiwań nie dotyczy oczywiście tutaj wyłącznie kobiet. Współcześni rodzice, jako pokolenia wychowywane w czasach komuny i PRL’u, gdzie pomarańcze uchodziły za prawdziwy luksus, a podstawową rozrywką dla dzieci był „trzepak”, chcieliby dla swoich dzieci lepszego życia. Podstawową zasadą, którą się kierują (zwłaszcza ojcowie) jest to, że „chciałbym, by moje dziecko miało lepiej niż ja”. Pytanie tylko, czy rzeczywiście mieliśmy, aż tak źle?

Wyrzuty sumienia

Kolejną zmianą, z jaką musiało zmierzyć się nasze społeczeństwo, jest fakt, że dziś nie da się już utrzymać rodziny z jednej pensji. Przez co coraz więcej kobiet pracuje dziś zawodowo. Wiele z nich ma z tego powodu wyrzuty sumienia. Bo przecież „pracująca matka, to zaniedbane dziecko”. Aby więc odkupić swoje poczucie winy, starają się zostać tymi na wskroś idealnymi „matkami roku”. Zapominając przy tym, że ich własne matki, które zostały w domu, by „zająć się dzieckiem” niekoniecznie spędzały z nimi więcej czasu. Chociażby, dlatego, że w tym samym czasie trzeba było: dom wysprzątać, obiad ugotować, a na głowie miały zazwyczaj więcej niż jedno dziecko. W efekcie, czego dzieci dostawały od nich krótkie hasło „idź się pobaw” i wychowywały się głównie wśród swoich rówieśników.

„Nie mam, co z nimi zrobić”

Oficjalnym powodem, dla którego rodzice zapisują dziś swoje pociechy na szereg zajęć dodatkowych jest to, że nie wiedzą, co im się w przyszłości może przydać. Świat zmienia się dziś, bowiem w tak zawrotnym tempie, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie umiejętności okażą się kluczowe do osiągnięcia sukcesu za najbliższe 5 lat, a co dopiero za 10! I nie ma nic dziwnego, że starają się zadbać o przyszłość swoich dzieci.

Tylko, że bardziej bezpośrednią przyczyną wydaje się być to, że zwyczajnie nie mają, co z nimi zrobić! Większość rodziców kończy, bowiem pracę o 17: 00, a świetlice szkolne działają, co najwyżej do tej godziny. Nie dalej, jak kilka miesięcy temu znajoma pracująca w szkole, opowiadała mi o matce, która przyjechała po swego syna o 17: 30, zmuszając ją do zostania w pracy po godzinach. Zrozpaczona mama tłumaczyła się, że nie ma jak odebrać dziecko wcześniej, bo inaczej zostanie zwolniona. Więc, albo będzie musiała poszukać dla niego dodatkowego zajęcia, albo zwolni się z pracy. I koło się zamyka.

Dystrybutorzy szczęścia

W spadku po trudnym dzieciństwie zostało nam jednak jeszcze jedno ważne marzenie, a mianowicie to, że ponad wszystko chcemy, by nasze dzieci były szczęśliwe. To szczytny cel, ale jednocześnie mało realny. Bo, co to tak naprawdę oznacza? Nie ma jednego przepisu na szczęście, ani na to jak wychować szczęśliwe dziecko. Niektóre dzieci nie będą takie nigdy i nie mamy na to żadnego wpływu.

Dlatego poświęcając się uszczęśliwianiu ich skazujemy siebie na syzyfowe pracę, a nasze dzieci na to, że staną się mniej odporne emocjonalnie i narcystyczne. Jak więc nie dać się temu zwariować?

Po pierwsze nie traktujmy naszych dzieci, jako przedłużenie nas samych. To odrębne jednostki, a jako rodzice jesteśmy odpowiedzialni przede wszystkim za to, by wychować ich na porządnych ludzi, zapewnić im dach nad głową, przekazać im pewien kodeks moralny i wyposażyć ich w jedną dowolnie wybraną umiejętność. Szczęście to, bowiem efekt uboczny. Wypadkowa tego, że robimy to, w czym jesteśmy dobrzy. Po za tym wasze dzieci już mają ogromne szczęście – mają was.


 

Źródło: wysokieobcasy.pl