Życie bywa przewrotne. Gdy byłam w pierwszej, wyczekiwanej ciąży, kochałam moje nienarodzone dziecko, od pierwszej myśli o nim. Gdy zaszłam w drugą, już nieplanowaną, mój entuzjazm osiągał pułap podłogi. Nie tylko dlatego, że dwie kreski na teście robionym od niechcenia, były niespodzianką. Tu, do elementu zaskoczenia, dołączyła obawa, jak ja pokocham dziecko, które jest jeszcze abstrakcją, gdy już tak dobrze znam i kocham pierworodnego.
Każdy mądry powtarzał mi, że nie mam się martwić, bo te obawy są normalne. Słyszałam, że miłość się mnoży, a nie dzieli, więc wystarczy jej dla każdego z synów. Niestety, nikt nie dopowiedział do tej śpiewki, że miłości przybywa, ale to uczucie nie jest identyczne względem obojga dzieci. I tu się schody zaczynają.
Życie to nie reklama płatków śniadaniowych
Nic nie jest tak proste i kolorowe, jak na szklanym ekranie. Te wszystkie wynajęte matki reklamowe, co się z równą troską pochylają nad każdym jednym wynajętym dzieckiem. To wzruszające, lecz niedostępne dla każdego macierzyństwa, które niejedną z matek potężnie rozczarowało. Ja nie jestem matka z reklamy, moje dzieci też nie są. Choć czasem żałuję, bo też chciałabym tak obojgu dać wszystkiego po równo – tak samo wiele czasu, troski, miłości i cierpliwości. A się nie da, więc czasem czuje się jak matka beznadziejna, bo niesprawiedliwa.
I w sumie tym straszniejsza jest taka dysproporcja, bo nie skłamię, gdy napiszę że moje dzieci kocham najbardziej na świecie.
Najbardziej, ale nie jednakowo
Inaczej do nich mówię, inaczej na nich krzyczę, inaczej ocieram łzy, kiedy wydarzy się dziecięca tragedia. Paradoksalnie, ten którego tak bardzo się bałam, jest moim oczkiem w głowie. Dotychczas ukochany pierworodny, zajmuje miejsce ciut dalej. Nie pytajcie mnie, czy to dlatego, że próbuję zrekompensować młodszemu to, że tak bardzo tej ciąży nie chciałam, czy to dlatego, że starszy to dzieciak – torpeda, rozwalający swoim charakterem system. Tak, mam dość wybryków, które powtarzają się każdego dnia, bo ile można się wykłócać o kształt kanapki na kolację?
Zanim pierwsza odważna rzuci we mnie wirtualnym kamieniem, przypomnę – nie jestem matka z ciemnogrodu, więc nawet wychowywać go próbowałam radząc się specjalistów. Ale moje dziecko ma charakterek, ponoć po mnie i chyba dlatego jest nam tak trudno teraz się dogadać. Oboje nie lubimy kompromisu i nadmiernych czułości i rzadko kiedy mamy na nie ochotę. Drugi syn jest za to plastrem na moje serce, taką małą elektrodą, która pobudza ten mięsień do wytężonej pracy. I to jest cudowne, bo jego „kocham Cię”, albo „plosę, plosę mamo”, skutecznie rozciera słyszane chwile wcześniej „jestem na Ciebie obrażony”lub „ale ja chcę” powtarzane w różnych kombinacjach. Taka ze mnie matka wybiórcza, dla której poza “jesteś” liczy się też, jaki jesteś synu.
Kocham moje dzieci, powtarzać to będę jak mantrę
Matki kochają poza granicami rozumu. Może się walić i palić, a matka i tak,mimo wszystko będzie widziała swoje dziecko takie, jakim było w najlepszym czasie. Tyle, że na co dzień, kobieta bezwiednie obdarza szerszym uśmiechem te „mniej kłopotliwe” szczęście. Bo łatwiej, bo szybciej. Jakoś tak z marszu przychodzi przyklejanie łatki: “na pewno ty znowu go uderzyłeś, coś mu zabrałeś, czy zrobiłeś na złość.” I coś czuję, że takie sytuacje nie tylko u mnie miały miejsce, kiedy to matka łapała się za głowę, bo znowu zrobiła coś według schematu. Wiesz, że to nie w porządku, że dzieciak na pewno czuje różnicę, ale wchodzi ten nawyk jak narkotyk w żyłę. Trudno jest złapać oddech w momencie, gdy już sączy się słowotok w kierunku tego zazwyczaj winnego. A później kac moralniak, który poza podłym humorem, przynosi czasem deszcz łez z matczynych oczu. Bo trzeba mieć albo tak wywalone na dzieciaka, albo serce z kamienia, żeby nie czuć, jaką krzywdę czasem nieświadomie robi się temu drugiemu.
Zupełnie do kitu jest mieć świadomość, że nie da się kochać tak samo
Bardzo bym chciała dzielić miłość jak ulubione żelki moich dzieci, po równo, ale pomimo starań uczucia nie da się podzielić i przeliczyć żadną miarą. Tak długo, jak rodzeństwo się różni od siebie, jedno ma łatwiejszy charakter, spokojny temperament, rodzice mogą inaczej podchodzić do tych samych kwestii. Jednego ucałujesz do snu, a drugiego jedynie okryjesz kołderką, pierwszemu powiesz: „chodź kochanie”, a do drugiego „masz”, gdy znów czegoś chce. I tak dzień po dniu zastanawiasz się, dlaczego tak się dzieje. Aż do momentu, gdy uświadamiasz sobie, że nie liczy się to, jakie jest to dziecko, ale że w ogóle jest. Wtedy kiedy może być zbyt późno, gdy czujesz zagrożenie, tak jak podczas poważnej choroby dziecka, co mi akurat było dane przeżyć. Zapytacie mnie, czy dopiero wisząc nad szpitalnym łóżkiem zrozumiałam, jak bardzo jego, obu moich synów, kocham? Nie! To wiedziałam od samego początku, tylko taki wstrząs szerzej otworzył mi oczy. To nie była rewolucja, czy totalne przewartościowanie. To była brutalna lekcja życia, która przypomniała, że matczynej miłości wystarczy dla każdego, tylko trzeba ją przelewać przez pryzmat podobieństw, a nie różnic pomiędzy rodzeństwem.