Droga Redakcjo,
mam dwadzieścia kilka lat i zawsze powtarzałam, że nie chcę mieć dzieci; bo to nie dla mnie, bo byłabym fatalną matką, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafiłabym usiedzieć na miejscu przez kilka miesięcy nie śpiąc i sprzątając. Kiedy moje kolejne rówieśniczki zachodziły w ciążę i chwaliły się pierwszym zdjęciem owocu większej lub mniejszej miłości, ja ciągle powtarzałam, że to nie dla mnie. I może już wtedy czułam, że nigdy nie będzie mi to dane.
Kilka dni temu dowiedziałam się, że z powodu wyniszczenia organizmu przez hormony mam rok na zajście w ciążę, ale szansa, że urodzę dziecko i tak jest minimalna. „Trzeba próbować! Cuda się zdarzają” – skwitował diagnozę miły pan ginekolog. Pewnie myślicie, że skoro nie widziałam siebie w roli matki, niezbyt przejęłam się tą wiadomością. Przez pierwsze kilka godzin też tak myślałam. Pech chciał, że dzień wizyty u lekarza przypadał w Dzień Ojca, który od trzech lat „spędzam” na cmentarzu. Stojąc nad grobem swojego ojca, uświadamiałam sobie, czego tak naprawdę dowiedziałam się kilkaset minut wcześniej.
„Przecież i tak nie chciałaś się męczyć z bachorami, więc wyluzuj” – rzuciła przez słuchawkę przyjaciółka. Może i tak, ale jest różnica między chcieć a móc. Może teraz mój instynkt macierzyński jest na poziomie minusowym, ale to nie oznacza, że tak będzie zawsze. I pomimo tego, że zdaję sobie sprawę, że są tysiące dzieci na świecie, które potrzebują miłości, coś we mnie pękło. Nigdy nie poczuję tego ciepła pod sercem, o którym mówiła mama.
Od dzieciństwa dziewczynki przygotowywane są do roli matki. Bawimy się lalkami, wozimy je w przesłodkich wózkach, które ostatecznie i tak pchają za nami rodzice, karmimy, przewijamy. I kiedy nagle ten ważny fundament dzieciństwa przepada, czujesz pustkę. W mediach dużo mówi się o in vitro, parach, które ciągle walczą o ciążę, ale zapomina się o kobietach, które z przyczyn medycznych dziecka nigdy nie będą mogły mieć. W dzieciństwie ani razu nie usłyszymy od naszych matek: „nie musisz mieć dzieci, żeby czuć się spełnioną kobietą”.
W moim przypadku poza wiadomością o postępującej bezpłodności, doszła jeszcze informacja o zupełnym zniszczeniu jednego z jajników w związku z zespołem jajników policystycznych. Nadają się już tylko do wycięcia, a o operacji mam zdecydować sama. I tak będzie musiała odbyć się prywatnie, bo Narodowy Fundusz Zdrowia nie kwapi się do refundowania takich zabiegów. Nie wycięte jajniki w moim przypadku to większe prawdopodobieństwo raka, którym też jestem genetycznie obciążona. Mój plan powinien więc wyglądać tak – zrób sobie dziecko, żeby uratować swoje życie, ale pamiętaj:możesz to dziecko stracić. Plus jest taki, że wówczas usuniemy ci za darmo jajniki. Lekarz przynajmniej był szczery – nie usuną jajników komuś, kto nie urodził jeszcze dziecka.
Chciałabym spytać: co z decydowaniem o własnym ciele? W moim przypadku też o własnym zdrowiu, życiu? Mam słuchać: „Bo Bóg tak chciał”, bo „taka wola Boża”. Okej, ale skoro Bóg mówił też o szanowaniu swojego ciała, to czy nie powinnam mieć możliwości dbania o siebie? Hipokryzja jest powalająca.
W całej tej zaplątanej historii, którą przechodzą tysiące kobiet w Polsce, nikt nie myśli o ludzkiej psychice. Głowa kobiety, która nagle dowiaduje się o bezpłodności jest pełna myśli o tym, co będzie dalej? Co się stanie skoro nie będzie mogła dać swojemu partnerowi dziecka? A przecież to naturalna kolej rzeczy. Dodatkowo, gdy dochodzi do konieczności wycięcia jajników, pojawiaja się stereotypowe myślenie: „bez organów rozrodczych przestanę być kobietą”. Depresja, obniżenie poziomu własnej wartości… Nawet pozornie najsilniejsza baba może rozpaść się na tysiące maleńkich kawałków, które potem trudno poukładać w całość.
Nie piszę tego listu, żeby wywołać współczucie, ale żeby poruszyć naprawdę poważny temat, o którym wielu boi się mówić. W Polsce na bezpłodność cierpi 1,5 mln kobiet. To zatrważająca liczba kobiet, które w ciszy przeżywają własną tragedię. I nie wystarczy mówienie im: „wszystko będzie dobrze”. To jedno z tych sformułowań, które mogą tylko pogorszyć sytuację. Może baby są jakieś inne, ale w przypadku choroby trzeba nas pociągnąć za warkoczyki i ustawić do pionu. Szczególnie choroby, która kiełkuję zwątpieniem we własną kobiecość.