Załóżmy, że masz trzydzieści lat. No, może trochę więcej. Odkąd pamiętasz, chciałaś, żeby wszyscy wokół byli zadowoleni. Najpierw rodzice, potem nauczyciele, w końcu znajomi. Na samym końcu jesteś ty. Nie wiesz już, czego tak naprawdę chcesz, zapomniałaś o swoich marzeniach. Wierzysz, że ICH marzenia są twoimi marzeniami. Że oni wiedzą lepiej. Albo wybierasz po prostu „święty spokój”.
Nie byłaś „trudnym dzieckiem”. Rodzice nie mieli z tobą żadnych kłopotów, z trojga rodzeństwa to ty byłaś najbardziej „przezroczysta”. Nie walczyłaś o swoje, nie miałaś swojego zdania (a może nikt nie był go ciekawy?) Zresztą ani mama, ani tata cię do tego nie zachęcali. Uznano cię chyba z góry za tę „najmniej zdolną”, tę, do której trzeba mówić „dużymi literami”. Nie buntowałaś się, mówili ci, że masz dobry charakter. A ty chciałaś mieć dobry charakter. Ale chciałaś też, żeby jeszcze ktoś zauważył w tobie coś więcej niż „grzeczną dziewczynkę”. Jeden, jedyny raz zachowałaś się inaczej, niż można było przewidzieć. Uparłaś się, że na urodziny koleżanki pójdziesz ubrana tak, jak chcesz. Nikt się tego nie spodziewał.
Czas tak szybko mija. Pamiętasz, jeszcze całkiem niedawno byłaś małą dziewczynką. Lubiłaś grać z koleżankami w Króla Skoczka, na podwórku. To one rządziły, ty stawałaś tam, gdzie ci kazały. Już wtedy nauczyłaś się udawać, że tak ci jest dobrze.
To takie twoje życie „w rozdwojeniu”. Gdzieś głęboko w środku czujesz, że jesteś kimś innym, niż o tobie wszyscy myślą. Rozlewa się w tobie smutek i strach przed tym, że nigdy nie odważysz się być tym, kim chcesz. Tak bardzo boisz się rozczarować bliskich, że pozostajesz dalej, by grać w tym filmie, który nawet nie jest opowieścią o tobie. To historia kogoś, kogo nie znasz, kim wcale nie chcesz być.
Leżysz na łóżku, kulisz się w sobie. Jest bardzo wcześnie rano, budzik zadzwoni dopiero za godzinę, ale ty już nie możesz spać. Obudziło cię poczucie lęku i niechęci. Tak bardzo nie chcesz wstać, tak mocno czujesz, że nie żyjesz swoim życiem. Marzysz o tym, by „nie musieć” tam iść. Szukasz wymówek, zastanawiasz się, czy masz jeszcze do wykorzystania kilka dni urlopu.
Ale, jak co rano, wygra twoje poczucie obowiązku. Wstaniesz w końcu, zaparzysz sobie kawę, przejrzysz wiadomości. Ubierzesz się w to, co znajdziesz pod ręką, bo już coraz bardziej wszystko ci jedno, jak wyglądasz. Wyjdziesz jak robot na ulicę, wsiądziesz w samochód, autobus albo metro i znów znajdziesz się wśród ludzi, z którymi niewiele cię łączy.
Brak ci odwagi, by zacząć myśleć o sobie, o tym, czego dla siebie pragniesz, o tym, w jakim punkcie i z kim chciałabyś być. Rezygnujesz z tego myślenia, odrzucasz je. Chcesz, żeby inni byli z ciebie zadowoleni, dumni. Nie możesz zawieść zaufania rodziny, szefa, przyjaciół. Ty jesteś na szarym końcu. A właściwie cię nie ma. Żyjesz jak zaprogramowana. Żyjesz nie swoim życiem. Obudzisz się któregoś dnia i poczujesz, że to koniec. Albo coś zmienisz, albo się ostatecznie poddasz.
Może istnieją sytuacje, w której powinniśmy zrezygnować z siebie. Może wtedy, gdy w grę wchodzi jakieś „wyższe dobro”. Ale, na litość boską, nie pozwalajmy sobie na to, by spędzić miesiące i lata jako ktoś, kogo nie znamy, z kim się nie identyfikujemy, kto jest dla nas obcy.