Go to content

Zapomnieć o własnych dzieciach z powodu przeceny w sklepie? „Zrób coś dla siebie, poczuj się lepiej” – to nie są zwykłe zakupy, to coś znacznie więcej…

Fot. iStock / Katrin_Timoff

Z Kasią umówić się na spotkanie jest trudno. Pracuje, ma dwie córeczki, męża. No i dwa razy w tygodniu chodzi na terapię. Nie, nie ma problemu z alkoholem ani innymi używkami. Nie chodzi też o jakieś traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Jej problemem są… zakupy. To poważny nałóg, przez który niemal doprowadziła do ruiny rodzinny budżet, „zapomniała o dzieciach” i prawie straciła męża.

– Wyobraź sobie, że jedziesz po dzieci, do przedszkola, ale myślisz tylko o tym, żeby po drodze zaparkować pod galerią handlową. Jesteś tak zdenerwowana, że w samochodzie klniesz na te dzieci, na męża, na przedszkole, bo to wszystko stoi teraz na twojej drodze do szczęścia. Wściekła, odbierasz w końcu dzieci (trudno ci się skupić na tym, co ma ci do przekazania nauczycielka) i zamiast jechać do domu, nakarmić domowym obiadem, być dla nich, wieziesz je do tej swojej galerii. Wciskasz firmową drożdżówkę z firmowej kawiarni i możesz odetchnąć: jesteś w domu. Czyli możesz zacząć zakupy. – Czy to już jest to kompletne dno? – pytam, przypominając sobie , że całkiem niedawno sama byłam świadkiem podobnej sceny. Jakaś mama krzyczała na trzyletnią, zapłakaną dziewczynkę: „No jedz szybciej ten marcepan, ja MUSZĘ sobie coś kupić jeszcze!”.

– Nie. Dno jest wtedy, kiedy przez ciebie rozpada się rodzina. I kiedy burzysz jej bezpieczeństwo – mówi Kasia. Na terapii (drugie podejście) przedstawiła się następująco: Dzień dobry, mam 34 lata, dwójkę dzieci. Jestem zakupoholiczką. W „rekordowym” miesiącu wydałam na zakupy ponad 9000 złotych.

Kasia nie ma obecnie ani własnej karty debetowej ani dostępu do konta w banku. Z mężem podpisała umowę, zgodnie z którą do zakończenia terapii dostaje do ręki tylko drobne sumy na codziennie, niezbędne wydatki. Jak do tego wszystkiego doszło?

„Zrób coś dla siebie, poczuj się lepiej”

Zaczęło się dość niewinnie. Kiedy trzyletnie bliźniaczki poszły do przedszkola, okazało się, że Kasia ma wreszcie trochę czasu dla siebie. Za dwa miesiące miała wrócić do pracy, postanowiła więc trochę w siebie „zainwestować”. Mąż, kochający i dbający, ale bardzo zapracowany, przelał na jej konto jakąś dodatkową sumkę, żeby mogła „się ubrać” i „może pójść do fryzjera, czy kosmetyczki”.

– Co tam sobie zamarzysz, kochanie – powiedział całując ją w sam czubek głowy – Zrób coś dla siebie, poczuj się lepiej. – dodał i poszedł do biura. A Kasia, jeszcze tego samego dnia odkryła, że ani fryzjer, ani kosmetyczka nie potrafią sprawić by poczuła się tak jak wtedy, gdy podaje ekspedientce kartę, a chwilę później wychodzi ze sklepu z eleganckim żakietem od modnego projektanta. I z kontem uboższym o 1600zł. Skąd to się bierze? Nie wiadomo. Wcześniej też lubiła zakupy, ale nie aż tak…

– Potrafisz opisać to uczucie, czy lepiej, żebyś go sobie nie przypominała? – pytam, mając na myśli sam moment wydawania pieniędzy – Spokojnie, oswoiłam to. Jest i podniecenie i jakby wolność i takie drżenie w okolicach serca. Adrenalina. Wtedy kiedy TO się zaczynało, kręciło mnie jeszcze to, że wchodzę i kupuję sobie droższy ciuch. Udawałam, że to dla mnie chleb powszedni. Zaszpanowałam… Potem miałam moment przebłysku jakiejś świadomości tego, co się wydarzyło. Jak tylko wróciłam do domu opanował mnie strach. Nie powiedziałam mężowi o tym żakiecie. Kosztował tyle, co połowa naszej raty za mieszkanie.

Mimo to, następnego dnia, Kasia wróciła do tego samego sklepu i do żakietu dokupiła kaszmirową bluzeczką, przemiłą w dotyku. A podczas trzygodzinnej rundki po innych butikach wydała kolejne 2000zł, kupując: dwie pary butów, broszkę, modny otwieracz do puszek, wazon, skórzany pasek i ocieplacz. Do domu przywiozła tylko bluzeczkę, resztę pakunków zawiozła do małej kawalerki, którą odziedziczyła po swoim ojcu.

Potem wszystko potoczyło się szybko. Zakupy stały się kasinym hazardem. Odwoziła dzieci do szkoły i zaczynała swój rytuał: rajd po sklepach. A mieszkanie po tacie powoli zapełniało się jej „zdobyczami”. Kiedy kończyły się pieniądze, prosiła męża o mały przelew. „Zarabiasz tyle, a żałujesz żonie paru groszy – podbierała go na ambicję. Kłamała, że to na przedszkole, niespodziewaną dopłatę do czynszu, albo że potrzebuje szybkiej pożyczki dla ciężko chorej przyjaciółki, która przyjechała właśnie do kraju po wielu latach spędzonych na emigracji (dlatego Maciej jej nie zna). Kiedy Kasia wróciła do pracy nie musiała już prosić, miała dla siebie całą pensję. Tak się umówiła z mężem: on zarabia „na rodzinę” i kredyt, ona – na siebie i drobne zakupy.

W domu była wesoła i energiczna. Dziś wie, że to co mylnie nazywała energią, to charakterystyczny dla uzależnionych stan lekkiego podenerwowania, taki, który pojawia się kiedy już planujesz jak najszybciej ulżyć swojemu nałogowi.

Przebudzenie

– Kiedy Twoi bliscy zauważyli, że masz problem? – dopytuje zdziwiona, że można żyć pod jednym dachem z zakupoholiczką i naiwnie nie zdawać sobie z tego sprawy – Mój mąż zorientował się, że wydaję za dużo zaraz po świętach. Gwiazdka w zeszłym roku była wyjątkowo dorodna – śmieje się Kasia – Dziewczynki dostały niemożliwą wręcz ilość zabawek, książek i ozdób do włosów. Marcin się zdenerwował. Umawialiśmy się zawsze wcześniej, że w Boże Narodzenie dajemy sobie symboliczne prezenty, że najważniejsze jest to, że mamy siebie. Zaczął mnie pilnować, dzwonił kilka razy dziennie. Wcześniej wracał z pracy. Spytał też przedszkolankę, czy dziewczynki dlugo czekają aż odbiorę je z przedszkola, czy robię to jak zawsze, od razu po wyjściu z biura… Denerwowało mnie to strasznie. Zranił moją dumę. Poczułam wyraźnie, że już mi nie ufa tak bezgranicznie, że podejrzewa. Przeczekałam. Wytrzymałam dwa tygodnie. Bolało wręcz fizycznie.

To prawdziwe „dno” nastąpiło wtedy, gdy Kasia, po dwutygodniowej przerwie spowodowanej podejrzeniami Maćka, pewnego dnia odwiozła bliźniaczki do przedszkola i … kompletnie o nich zapomniała. Zaplanowała już wcześniej, że w pracy wezmie wolne, że zamiast do biura, pojedzie do „swojej galerii” i spędzi tam tyle czasu ile spędziłaby w pracy. Podczas gdy wychowawczyni, a pózniej dyrektorka przedszkola wydzwaniały do niej z prośbą o odebranie dzieci, ona zatracała się w swoim zakupowym szaleństwie, a rozładowany telefon leżał na samym dnie torebki. Tej, nabytej w wyjątkowo promocyjnej cenie w sklepie pewnej bardzo znanej marki.

Dziewczynki z przedszkola odebrał mąż Kasi. Gdy stanęła w drzwiach ich mieszkania, zdenerwowany i zrozpaczony wydzwaniał właśnie trzecią godzinę po szpitalach,  znajomych i rodzinie.
–  Powiedział, że kiedy weszłam, wyglądałam jak kompletna wariatka. Rozwiane włosy, szklany, nieobecny wzrok, przyspieszony oddech – opowiada Kasia – Spojrzał na mnie i wiedział. A poza tym, zajrzał do kawalerki taty. Pomyślał, że może pojechałam tam zrobić porządki i zemdlałam. No i zobaczył stosy tych pakunków, rachunki… Zrozumiał. Zaczęłam zaprzeczać, kłamać. Groziłam rozwodem. Ja groziłam – rozumiesz? Po tygodniu zaprowadził mnie na terapię. Ale ja tej terapii nie chciałam. Szybko rezygnowałam, powiedziałam, że jestem zdrowa.

– A byłaś zdrowa? – pytam, chociaż znam opowiedz. – Skąd. Od razu wpadłam z deszczu pod rynnę. Dostałam szlaban na wychodzenie z domu, poza tymi godzinami kiedy jestem w pracy. Więc zaczęłam robić zakupy przez Internet. Na kartę kredytową mojego męża, taką awaryjną. Wyjęłam ją z jego portfela kiedy spał. Zamawiałam na adres firmy, w której pracuje. Tam nikt się nie dziwił, z resztą mówiłam, że jako jedyna mam taką możliwośc więc zamawiam co się da dla rodziny i znajomych. – Ale wróciłaś do leczenia. To była twoja decyzja?  – dopytuję.– Całkowiecie moja – mówi Kasia.

Jak to się stało, że  jest już na półmetku terapii? Za pierwszym razem przerwała, nie wytrzymała. Nie umiała odnalezć się w grupie, w swojej chorobie.  Ciągle wydawało jej się, że jest inna niż pozostali, jakaś „lepsza”. Wróciła, bo złapała się na tym, że planuje ukraść koleżance z pracy kartę debetową z portfela (pin znała od dawna, bo znajoma wyjątkowo niefrasobliwie zapisała go na żółtej karteczce), a potem, jak dawniej, pójść do galerii… To był ten moment, kiedy uświadomiła sobie, że jest chora. Zaraz potem mąż Kasi zorientował się, że żona wydała na zakupy całą dostępną na karcie kredytowej sumę. Załamał się. Chciał zabrać dziewczynki i się wyprowadzić. Mówił o rozwodzie. Kasia zobaczyła jak go traci, jak przez nią rozpada się jej rodzina. I że na terapii, ani ona nie jest lepsza, ani „oni” nie są gorsi.

Teraz wreszcie rozumie dlaczego się tam znalazła i głęboko wierzy, że  jej się uda. I że mąż też uwierzy. To dla niego się stara. Zgodziła się na wszystkie warunki. Poprosiła tylko o to, żeby nie mówił o ich problemach swoim rodzicom. – Nie zrozumieliby – twierdzi Kasia. No bo kto zrozumie, że można zapomnieć o własnych dzieciach z powodu przeceny w sklepie z ozdobami z porcelany…?