Każdego roku, w czwarty czwartek listopada, Amerykanie celebrują Święto Dziękczynienia. W tradycyjnym ujęciu święto to gromadziło ludzi, którzy pragnęli podziękować za dobre plony i miniony rok. W czasach dzisiejszych, tradycja wspólnego posiłku i czasu spędzonego z rodziną i przyjaciółmi nad smakowitym indykiem należy do jednej z ulubionych przez Amerykanów. I nie zdziwiłabym się też wcale, gdyby owo święta upodobanie z tego się właśnie brało, że jak żadne inne święto, Thanksgiving jest tradycją dla wszystkich, bez względu na rasę, religijne wyznanie, orientację seksualną, czy jakikolwiek inny podzielnik ludzkości. W codziennym kołowrocie świat bowiem pełen jest wszelakich odrębności. Thanksgiving jednak, jak słońce i deszcz, jest świętem wszystkich. I kiedy mówię wszystkich, mam na myśli wszystkich wszystkich, w tym także owego nieszczęsnego indyka, któremu amerykański prezydent udziela uroczyście pardonu, zwracając mu w ten dzień ptasią wolność na farmie bez granic. Dla tego jednego indyka Święto Dziękczynienia to bilet do dobrego życia, dla ludzi zaś, to piękna okazja ku temu, by podziękować za wszelkie dobro, które jest ich udziałem.
Bycie wdzięcznym to wielka jest sprawa i wbrew pozorom bardzo łatwa, pomimo tego, że szum życia zakłóca świadome odczuwanie wdzięczności. Wdzięczność wymaga bowiem momentu, wymaga tej chwili, w której człowiek staje w miejscu i zadziera głowę w zachwycie. Wdzięczność wymaga uwagi, spostrzegawczości i nade wszystko odczuwania. Jak zatem łatwo sobie wygłówkować wdzięczność, we wspomnianym kołowrocie, raczej nie zaistnieje. Za to w momencie pochwyconym i z uwagą skadrowanym, jak najbardziej. Wdzięczność żyje w sercach, żyje w ludzkiej duszy, we wrażliwości człowieka, który jedyne co musi, by do niej dotrzeć i by jej doświadczyć, to przestać pędzić, zatrzymać się na chwilę i pozwolić sobie na to niezwykłe uczucie, które rozleje się po człowieku jak ciepły, słodki nektar.
Mówią, że wdzięczność ma niezwykłą wibrację i jak żadne inne uczucie daje wielkie szczęście. Człowiek wdzięczny, to człowiek szczęśliwy, spełniony i syty. Ten zaś, który wdzięczności w sobie nie ma, wiecznie jest głodny, wiecznie niedopełniony, wiecznie pragnący i ciągle nienasycony. Dzieje się tak dlatego, że człowiek, który wdzięczności nie odczuwa, niejako z definicji skazany jest na życie, którego podstawą jest uczucie ciągłego braku i niedostatku. Może dóbr materialnych mieć w bród i przyjaciół niezliczonych, cóż skoro ciągle mu mało, skoro ciągle odczuwa ów dręczący, nieznośny niedosyt. Czego by nie robił, ile nie zarobił, nie zdobył, nie uzyskał, nie odczuwa taki człowiek spełnienia.
Z drugiej strony, żyjąc życie z pozycji wdzięczności, człowiek nie dopuszcza „braku” do głosu. Nie jest bowiem możliwym, aby byt, który mówi i czuje dziękuję, odczuwał jednocześnie brak. Te dwa koncepty całkowicie się wykluczają. Wypełnieni wdzięcznością dotykamy szczęścia, a to jak wiadomo jest równoznaczne ze spełnieniem. Co istotne, to fakt, że wiele nie trzeba by o to spełnienie się otrzeć. Choć jedno zrobić człowiek musi: przystanąć musi, spojrzeć w siebie musi, obejrzeć się dookoła i przed samym sobą przyznać się musi do tego bogactwa, które otacza go na każdym kroku. Życie bowiem daje nam garściami każdego dnia. Kiedy jesteśmy zdrowi, mamy dach nad głową i ciepły posiłek. Kiedy możemy pójść do pracy, przytulić się do ukochanego człowieka, spotkać się z przyjaciółmi, wyskoczyć do kina z rodziną…. Listę tę można by ciągnąć w nieskończoność, bo prawda jest taka, że nie ma chyba na świecie człowieka, który nie ma za co być wdzięczny. Wszyscy mamy swoje listy. Wszyscy mamy powody do wdzięczności, choć tak niewielu z nas żyje z tą świadomością. Nie doceniamy tego, co mamy, przekonani, że to, co raz nam zostało dane, jest już nasze na zawsze. Bierzemy to za swoisty pewnik, za coś co i tak, po prostu, jest. Więc nie próbujemy nawet udać się w to miejsce, w którym człowiek prawdziwie wdzięczny, ładuje swoje baterie szczęścia. Na własne życzenie, okradamy się z tego bogactwa, pławiąc się w destrukcyjnym poczuciu braku i niespełnienia. Gdzie to ma sens, tego nijak nie pojmuję. Ale co zrobić, gdy taki jest człowiek współczesny… w wiecznym pędzie i nienasyceniu, w poszukiwaniu szczęścia na zewnątrz, nieświadomy bogactwa wewnątrz, nie doceniający tego, co ma, bo zajęty gonieniem tego czego mu brak.
Mój mąż Wes, wielki podróżnik, powiedział mi dzisiaj, że jak człowiek przyzna się do tego, że tak naprawdę ma wszystko, czego w życiu mu potrzeba, tak straci motywację do dalszego życia. Przestanie odczuwać popęd, czy też napęd, przestanie przeć do przodu i osiądzie na laurach w krainie łagodnej bezczynności. Że niby tak ma człowiek, który sam przed sobą przyzna, że oto życie podarowało mu wszystko, a zatem this is it! Teraz, to już nie ma po co żyć. Absurd to straszny, choć z drugiej strony świat jest tak właśnie pomyślany, by człowieka napędzał brak. Nie masz, to działaj. Żebyś mógł wreszcie mieć. I zasuwa człowiek jak szalony, pokonując górę za górą. Jak alpinista idzie człowiek przez życie, a za każdym szczytem nic innego, tylko kolejna ścieżka prowadząca na jeszcze większy szczyt. Więc idzie takie stworzenie, bożym zwane, przez te góry i doliny, aż pewnego dnia już dalej iść nie może. Kończy więc żywot nieświadome, że cała ta podróż to był wielki fałsz. Szczęście bowiem nie za kolejnym szczytem czekało, lecz jak kot na zapiecku, leżało sobie cichutko w zasięgu zaledwie ręki. Niby więc pod samym nosem, a jednak takie niewidzialne.
Nie zgodziłam się zatem z Wesem, wielkim moim podróżnikiem. Wiem bowiem, że wdzięczność (której doświadczałam nie raz w tej jej postaci najsłodszego nektaru), jak nic innego otwiera wrota wszelakiej sposobności. Nie wiem na czym polega cały ten mechanizm i nawet nie wnikam, bo zbędna to wiedza. Wiem jednak, że kiedy jestem w wibracji dziękczynnej, otwieram się na cud. I dopiero wtedy też, życie zaczyna się mi dziać. Na moich oczach, ku mojemu zdumieniu, dostaję skarb za skarbem. Gdybym kiedykolwiek wcześniej go zapragnęła, gdybym w podróż po skarb się udała, pewnie nigdy bym doń nie dotarła. Goniąc za skarbem, byłabym jak ten pies, który za własnym ogonem w koło się kręci jak szalony.
Pozwalając sobie jednak na krótką chwilę oddechu, na świadomą uwagę i zaczarowanie, które z zachwytu nad życiem się bierze i z tego głębokiego uczucia, że tu i teraz mam wszystko czego w danej chwili pragnę, nagle nie muszę gonić za niczym. Taki moment jest momentem spełnionym, jest też, jak żaden inny, momentem uważnym, a zatem takim w, którym widzimy rzeczywistość dużo lepiej, prawie jak w powiększeniu. Szczegóły, detale, są tak bardzo wtedy widoczne, że nie sposób ich nie zauważyć. To wtedy właśnie potencjał chwili odkrywa się na naszych oczach inspirując nas do działania. Z takich momentów rodzą się najpiękniejsze dzieła, powstają niezwykle rzeczy. Ich motorem nie jest jednak uczucie braku i potrzeba posiadania więcej, ale wszechogarniająca wdzięczność za wszechobecne bogactwo. O ileż łatwiejsze jest takie życie i jakże więcej szczęścia daje.