Mieszkam w dużym mieście, sama wychowuję dwójkę dzieci. Nie zawsze jest mi lekko, ale nie narzekam – mamy co jeść, w co się ubrać, a czasem nawet możemy pozwolić sobie na kino i muzeum. Ciuchy na jesień i zimę kupujemy w Lidlu, a nadwyżki w budżecie przeznaczamy na książki albo gry planszowe. Na wakacje jeździmy „w Polskę” albo korzystamy z zaproszenia znajomych lub rodziny. I do tej pory wydawało mi się, że uda mi się ochronić moje dzieci przed całym tym szaleństwem na „muszę to mieć”. Ale coraz częściej widzę, że dla najmłodszych dziś, właśnie to, co masz liczy się bardziej niż to, kim jesteś.
Moja córka jest w czwartej klasie szkoły podstawowej. Lubi Harrego Pottera, dobrze się uczy i jest ciekawa świata. Ot, zwyczajna dziewięciolatka, trochę jeszcze dziecinna, a chwilami bardzo poważna. Lubi grać w gumę i rysować – komiksy i wymyślone postaci. Lubi budować z Lego i rozwiązywać krzyżówki. A koleżanki i koledzy postrzegają ją jako dziwoląga. Bo rzeczywiście trochę „odstaje”.
Telefon dostała dopiero niedawno, tylko dlatego, że w szkole, w związku z „dobrą zmianą” trwa przebudowa. Dzieciom co chwila zmienia się plan zajęć, nigdy nie wiadomo, o której skończą lekcje. Więc jest telefon. I nie jest to wcale Iphone. To zwykły, stary aparat na kartę, który zabiera ze sobą tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wśród koleżanek mojej córki wzbudził sensację. Jak to nie ma dotykowego ekranu? Jak to BEZ Internetu? Tabletu do swojej dyspozycji moje dziecko również nie ma, korzystamy z tego samego komputera, którego używam również do pracy.
Moja córka nie biega w Conversach, nie ma najmodniejszej kurtki – pikowanej parki – ani obroży w formie harmonijki na szyję, hitu tego tygodnia.
W zeszłym tygodniu modna była bransoletka, cienka, delikatna, srebrna z małą perłową kuleczką. Jedna z mam przyznała, że „jeździła za nią pół miasta”, byle jej córka mogła ją założyć do szkoły. Bransoletka kosztuje 75 zł i jest tak delikatna, że bardzo łatwo ją zerwać, na przykład podczas zabawy z koleżankami albo gry w zbijaka. I to już się zdarzyło, tak jak wzajemne pretensje do siebie rodziców, że ktoś komuś zniszczył biżuterię i teraz należy za to zwrócić pieniądze.
Nowy plecak? Rozumiem, że po zakończeniu etapu nauczania początkowego może być potrzebny. Jest teraz dużo nowych podręczników i wbrew zapowiedziom przedstawicieli ministerstwa edukacji rzadko można je zostawić w szafce, w szkole. Ale zmienianie plecaka co rok szkolny, na taki, który jest akurat modny w danym roku, to koszt ok 200zł. To samo tyczy się nowego piórnika i koszulki na WF, która powinna mieć odpowiednią metkę – łącznie kolejne 100zł.
Jasne, możecie powiedzieć, że to, co kupujemy naszym dzieciom, to osobista sprawa każdego z nas. Tylko, czy na pewno zdajemy sobie sprawę z tego, jaki wpływ ma takie bezmyślne dostarczanie im wszystkiego, o czym tylko (przez chwilę) zamarzą?
Dużo rozmawiam z moją córką. Widzę, że stara się zrozumieć, dlaczego jej sytuacja i jej wyposażenie jej plecaka różni się trochę od sytuacji i plecaków jej znajomych. Ale widzę również, że bywa jej ciężko. Bo trzeba mieć dziś dużo odwagi, by nie chcieć mieć tego wszystkiego, co mają rówieśnicy w szkole. Bo ten, kto ma mniej, jest wyśmiewany, wyszydzany, traktowany z pogardą, uznany za kogoś nieciekawego. Miarą „popularności” jest posiadanie nowej pary modnych butów, a nie ilość przeczytanych książek, umiejętności czy życzliwość wobec innych.
Wychowujemy pokolenie dzieci, które ocenia innych przez pryzmat „mieć, nie być”. My, rodzice jesteśmy odpowiedzialni za to, że fundujemy im puste życie, drogę donikąd i przeświadczenie, że ważny i fajny jest ten, kogo na coś stać. Smutne to i straszne.