– Mam wrażenie, że rodzice właśnie na mnie narzygali, a dyrektor zakłada śmietnik na głowę – dzwoni przyjaciółka na skraju wytrzymałości przed końcem roku szkolnego. Nauczycielka. – Nienawidzę rodziców, to jakaś potworna farsa.
Pracuje cały rok, 10 miesięcy siedząc w szkole. Przygotowuje się do każdej lekcji, w przeciwieństwie do części uczniów, którzy w dupie mają jej zajęcia, a ją samą jeszcze głębiej. Sprawdzian jeden, drugi. Zadania domowe, prace dodatkowe. Miło, gdy wśród uczniów są ci, którzy się zaangażują, którym też coś się jeszcze chce. Docenia tych, dla których jej przedmiot nie jest ulubionym, ale nie rzucają jej ignorancją w twarz i nie powtarzają: „Mój tata jest lekarzem, nigdy nie przeczytał żadnej lektury”. – I co takiemu zrobić? – pyta mnie, skoro wie, że pod koniec roku ów tatuś zjawi się w szkole wykładając część kasy na zorganizowanie szkolnego dnia sportu, dnia dziecka czy jakiegoś inne pseudo święta, dzięki któremu rodzice będą mogli wejść w dupę dyrektorowi, a ten wpłynie na nauczycieli, by wyciągnęli oceny dzieci wyżej, powstawiali „jakieś dodatkowe oceny za aktywność”, „docenili frekwencje”, i „nie szukali problemu tam gdzie go nie ma, w końcu dziecko z dobrego domu”. I już po sprawie.
Nauczyciele co roku obserwują ten wyścig rodziców po oceny. „To już standard” – powtarzają, w przeciwieństwie do czasów, kiedy to my kończyliśmy szkołę i z drżeniem serca wręczaliśmy świadectwo rodzicom, zwłaszcza, gdy brakowało na nim czerwonego paska – a zwłaszcza, gdy było do niego bardzo daleko. Nikt nie podważał autorytetu nauczyciela, nikt się z nim nie sprzeczał, nikt nie szantażował mówiąc, że ma znajomych w kuratorium i tylko czeka na najmniejsze potknięcie. – Pięć razy się zastanawiam nim coś powiem na lekcji – mówi przyjaciółka. – Ostatnio palnęłam, że kiedyś to przynajmniej nauczyciel mógł linijką ucznia po łapach zdzielić i powiem ci szczerze, że czekam, kiedy dyrektor mnie wezwie na dywanik, bo dzieci powtórzą, a jakiś rodzic podłapie, że nauczycielka ze skłonnościami do agresji. Pie*dolę to – rzuca mi na koniec, w końcu nauczyciel też człowiek. I wiecie co, wcale jej się nie dziwię. 17 lat pracuje w szkole, dostaje jakieś 2200 na rękę, ostatni długi weekend spędza nie nad jeziorem, nie jedzie z nami na rowery, bo ma 130 prac do sprawdzenia. Bo jednym się przypomniało, że coś trzeba poprawić, innym, że przecież jeszcze nie pisali, plus te sprawdziany, co ma na bieżąco. Zawsze powtarzała, że lubi dzieci, że dla nich pracuje, dla nich się stara, ale z roku na rok widzę, jak traci serce do tej roboty. Zresztą jak inne moje koleżanki – nauczycielki, a mam ich sporo. Nie, one nie narzekają na kasę, na warunki, na dzieci. Tym, co ich mierzi najbardziej, co doprowadza do szału, jest wtykanie nosa przez rodziców w sprawy, w które nigdy mieszać się nie powinni i wywieranie presji na coraz to mniej czujących się pewnie na swoich posadach dyrektorach.
Mam dzieci w wieku szkolnym. Po pierwszych zadaniach domowych, gdzie uczyli się pisać rysować szlaczki, dodawać i odejmować, zapowiedziałam, że ja z nimi nad lekcjami siedzieć nie będę. Nie mam też zamiaru codziennie sprawdzać im zeszytów i wymagać dukania definicji od matmy po muzykę. Wbiłam sobie do łba, że nikt nie może być ze wszystkiego najlepszy i że moje dzieci mają same sobie znaleźć to, w czym czują się dobrze i w tym kierunku się rozwijać. A jeśli coś zawalą, poniosą tego konsekwencje – koniec kropka. Bo co to znaczy, że uczeń ma na świadectwie szóstki z matmy, plastyki, muzyki, polskiego, chemii i historii? Znam wybitnie zdolnych – to pojedyncze przypadki, ale znam też tych, którzy oceny na świadectwie nie zawdzięczają wcale swojej pracy, ale liczbom kroków wychodzonych przez rodziców i godzin, które spędzili za dzieci klejąc prace, robiąc prezentacje w komputerze i bóg wie, co jeszcze. I okej, ich sprawa. Pytanie tylko, kto tu ma problem?
Nauczyciel, który chce być sprawiedliwy wobec klasy, stawia warunki i każe uczniom ponosić konsekwencje swoich zachowań? Czy może rodzic – który swoje ambicje chce spełnić rękami dziecka, dla którego liczy się opinia innych zarówno w jego ocenie, jak i w ocenie jego dziecka. Bo co powie znajomym? Że jego syn nie miał świadectwa z paskiem? Podczas gdy ojciec dyrektor, biznesmen, lekarz czy prawnik? Dzieckiem trzeba się chwalić, a jak się nie ma czym, to trzeba pomóc trochę losowi. Tu podsunąć koszulki dla reprezentacji szkoły, to dofinansować szkolną bibliotekę albo kupić sprzęt na halę sportową. Prawda? Jakie to łatwe? I już dyrekcja skacze, jak mu taki rodzic zagra i stawia do pionu nauczycieli, którym to nie odpowiada, którzy chcą dyskutować, którzy mówią o tym, że w ten sposób wychowujemy bandę egoistów i roszczeniowców, którzy nigdy za nic nie będą chcieli wziąć odpowiedzialności, bo też nikt im nigdy na to nie pozwolił, chroniąc ich tyłki przez zderzeniem się z twardą rzeczywistością.
Znam te mamuśki biegające z ciastami, czekoladkami i kawami, które drżą na myśl, że ich syn mógłby mieć dostateczny na świadectwie. Znam te, które sprawdzają, czy inne dzieci z klasy mają tyle samo ocen wystawionych, za te same zadania, porównują zeszyty, ćwiczenia, a później z pretensją bieganą mówiąc: „No wie Pani, Karolina napisała tyle samo co mój Wojtek, ale on dostał niższą ocenę”. Nie liczy się jakość, ważna jest ilość, wszystko to, czego można się złapać, żeby ukochane najdroższe dziecko nie miało spie*dolonych wakacji jakąś mierną czy tróją. Ba – by nie mieli ich rodzice, którzy z dumą będą mówić: „No nasz Piotruś w tym roku, to się wybił”. Ch*j z tym, że pod wpływem nacisków rodziców i presji rankingów dyrektorzy każą nauczycielom podciągać oceny, żeby tylko dobrze wypaść w statystykach i w efekcie nie jest oceniana praca i zaangażowanie uczniów, ale to, czy wstawienie piątki czy szóstki z religii wpłynie na ogólny wizerunek szkoły.
Ja pie*dolę. To jest jakiś chory system, w którym coraz mniej normalności. Współczuję nauczycielom. Serio. Zjawiają się w drzwiach ich klas, piszą wiadomości na e-dziennik – rodzice, którzy tak naprawdę za nic mają dobro swojego dziecka, którzy drżą o własną dupę i swój wizerunek wśród innych. Rodzice, którzy tak jak sami są tchórzami, którzy boją się wziąć odpowiedzialność za to jak wychowują swoje dziecko, tak wychowują swoje dzieci na tchórzy, które nigdy nie zmierzą się z tym, kim są naprawdę i co sobą reprezentują. Przecież rodzic załatwi, rodzic da, rodzic naprawi. To takie proste, prawda. Powodzenia!