Go to content

Ładni stoją z przodu, brzydcy tworzą tło. Boję się odejść, ale nie mogę tu zostać – moje życie w korpo

Fot. iStock/kieferpix

Ma 30 lat, od ośmiu pracuje w dużej, warszawskiej korporacji. Od trzech myśli o tym, żeby odejść, a od pół roku chodzi na terapię. Jest szczupła, tak szczupła, że przez bladą skórę na jej rękach i szyi bardzo wyraźnie widać niebieskie żyłki. Mówi szybko, nerwowo, papierosy zapala jeden za drugim. Co chwila zerka na ekran telefonu, palcem przesuwa wiadomości, na niektóre odpisuje od razu, choć dawno wyszła z biura. Ale już niedługo. Jeszcze tylko skończy ten olbrzymi projekt i zamknie rekrutację, wtedy porozmawia z szefem o swoim odejściu. Jak? Tego jeszcze nie wie. Szuka i szuka w głowie dobrego argumentu. No bo jak można odejść z tego wspaniałego miejsca, nie wykorzystać tych wszystkich możliwości? Albo raczej: jak dalej żyć, ze świadomością, że korporacja bez niej poradzi sobie równie dobrze jak i z nią, skoro poświęciło się dla niej aż tyle?…

Zaczynałam jeszcze na studiach, jako asystentka, powoli przechodziłam przez kolejne szczeble korpo-kariery – mówi Magda.  –  Pamiętam moją rozmowę rekrutacyjną, z uśmiechniętą panią menadżer, która opowiadała mi o możliwościach, które tu na mnie czekają, wspaniałych ludziach, których tu poznam i którzy mnie zainspirują. Wspólne inspirowanie się nawzajem, to jedno z naszych głównych haseł.  Obiecywało tak wiele. Łyknęłam to, wciągnęło mnie. Imponowała mi karta Multisport, prywatna opieka medyczna i wyjazdy integracyjne do Hoteli SPA. Chciałam tego, marzyłam, jak dzieciak o badge’u otwierającym drzwi do tego raju. A ona mówiła, że jeśli tylko chcę, to firma będzie wspierała mój rozwój, że naprawdę wiele osiągnę. Dziś ona już tu nie pracuje, zwolniono ją bezpardonowo po dziesięciu latach pracy, budowania tego miejsca tu w Polsce, od początku. To ja jestem na jej miejscu. Tylko, że wjeżdżam do firmowego garażu samochodem i łykam środki rozkurczowe w firmowej kuchni, zamiast jarać się minimalistycznym dizajnem z elementami eklektyzmu. Bo regularnie ściska mnie w żołądku. A na rozmowach kwalifikacyjnych sama tworzę te bańki mydlane, roztaczam wizje, nie wspominając tylko o jednym: o kosztach. Jest ich sporo.

Nie mam czasu na miłość, nie ufam

Bo nie mam wiele możliwości, żeby kogoś spotkać. W pracy tego typu relacje nie wchodzą w grę. Po pierwsze są zabronione, po drugie – trudno tu poznać kogoś, z kim naprawdę chciałabyś spędzić więcej czasu, niż tyle, ile potrzeba by wypić wspólne latte w firmowej kuchni. Poza tym, dawno przestałam wierzyć, że ludzie, których tu spotykam są autentyczni w jakichkolwiek relacjach z innymi. Co więcej, nie wierzę, że potrafią być autentyczni we własnych domach po ośmiu, a czasem dziesięciu godzinach udawania kogoś, kim nie są. Co udają? Że cię lubią i szanują, że cieszą się z twojego sukcesu. I że ta firma, jej misja, czy górnolotne cele w ogóle ich obchodzą. Obchodzi ich kasa, a firmę i całą ideologię mają „gdzieś”. Babskie gadanie? Pewnie, nie bardziej niż męskie. Nie wszyscy się jeszcze nauczyli, że nie obgaduje się swojego przełożonego do „najlepszego kolegi”, że się nie skarży na atmosferę w firmie przypadkowym osobom, spotkanym na stołówce. Lojalni awansują, „buntownicy” odchodzą, z reguły sami. Czasem wracają, pokorniejsi. Bo jednak tu jest umowa o pracę i regularna pensja. A jeśli będziesz się starał, jeśli firma uzna, że opłaca się w ciebie zainwestować, to możesz się też wiele nauczyć i mieć potem całkiem ładne CV. To twoja furtka, by iść dalej. I nie ma w tym właściwie nic dziwnego. Chodzi o to, że nie każdy ma na tyle dużą odporność, by sobie z tym poradzić i wytrwać. Zwłaszcza, jeśli myśli.

Nie wiem już, jak być człowiekiem

Najdobitniej poczułam to w momencie, kiedy musiałam, kierując się jedynie wykresami i bezdusznymi tabelkami zwolnić osobę, o której wiedziałam, że jest „w porządku”. Nie było tu miejsca na empatię. To był pierwszy, poważny cios, po którym zdecydowałam się na terapię. Ta dziewczyna dołączyła do firmy w tym samym momencie, co ja, ale jej ścieżka zawodowa potoczyła się inaczej. Może dlatego, że miała rodzinę, że potrafiła postawić wtedy na to, co ważniejsze, korporację traktując jedynie, jako możliwość zarobienia pewnych pieniędzy. Zero wczuwania się w tę ideologię, umiarkowany udział w służbowych wyjazdach – to nie przeszło niezauważone. Kiedy przekazano mi decyzję, że powinnam ją „odstrzelić”, już wiedziałam, że zostawił ją mąż, że ma na wychowaniu dwójkę dzieci. Że nie przynosi wyników, bo od pół roku jest emocjonalnym wrakiem, ale nie bierze urlopu, na wypadek, gdyby dzieci się rozchorowały i wolne dni były potrzebne później.  Nie bierze go, bo się boi, że ją zwolnią.  Poszłam do szefa, mówię, że wyniki nie są dobre, ale trzeba dać szansę, zrozumieć, wstrzymać się z wypowiedzeniem, że trudny moment. – Magda – powiedział mi – to fajnie, że tak myślisz, ale tu myślimy biznesowo, OK? Zwolnij ją, a potem, jak chcesz to umów się z nią na kawę. Przecież wszyscy jej współczujemy, wszyscy jesteśmy ludźmi.

Nie myślę za dużo

O, właśnie. Uwiąd intelektualny. Czuję, że się cofam, wiem, że od dawna nie przeczytałam ani jednej książki. Nawet nie z braku czasu. Jest wiele wieczorów, podczas których sięgam po książkę. I na tym sięganiu się kończy. Albo nie mam siły albo nie potrafię się skupić na tym, co czytam. Myślami jestem w pracy. A tam, nie wymieniam się myślami z nikim. O polityce? Nie śledzę jej od tak dawna. W firmie nie rozmawiamy na tematy, które mogłyby stworzyć niepotrzebne napięcia, taka zasada.  Poza tym rozmawiamy głównie przez wewnętrzny komunikator, maile, albo na spotkaniach.

Stres towarzyszy mi na każdym kroku

Stresują mnie raporty, ewaluacje, feedback od klienta i szefostwa. Stresują mnie trudne rozmowy i presja czasu.  Narzuca się nam nierealne terminy realizacji projektów i jest to działanie w pełni świadome. I wymaga się ode mnie tego samego w stosunku do moich pracowników. Kiedy jakimś cudem, wyrabiając 300 % normy, to się udaje, dostajemy marchewkę – wspólne wyjście na piwo, uścisk dłoni prezesa, „niby-rozluźnienie”. Nie piję wtedy alkoholu. To znaczy, wylewam, kiedy nikt nie widzi albo przez jeden wieczór sączę tego samego drinka. Dlaczego? Bo mam dość słabą głowę. Boję się, że mogłabym być bardziej szczera, niż to potrzebne. Powiedzieć, co naprawdę myślę. A muszę tu jeszcze chwilę wytrzymać, jeszcze trochę zarobić. Potem na pewno odejdę.

Zaczęłam o tym myśleć już trzy lata temu. Kilka razy śniło mi się, że jestem „wolna”, że nie budzę się rano ze ściśniętym żołądkiem. Że planuję PRAWDZIWE wakacje. Teraz na urlop nie wyjeżdżam daleko, choć marzę o zagranicznych podróżach. Muszę być pod ręką.

Panicznie boję się DNIA, KTÓRY NADEJDZIE, czyli jak go nazywam w myślach, dnia, w którym złożę wypowiedzenie. Boję się reakcji mojego szefa, boję się, że zawiodę wiele osób. A nade wszystko boję się pustki, która nastąpi potem. Bo, czy tego chcesz, czy nie,  życie w tak ciągłym stresie, pod ciągłą presją jest uzależniające.  Od sześciu miesięcy regularnie odwiedzam psychologa. Zazwyczaj w piątek, bo to jednak odrobinę luźniejszy dzień. Powoli przygotowuję się do DNIA, KTÓRY NADEJDZIE.

Na moim biurku leży folder reklamujący naszą firmę. Ci „ładni” pozują w nim uśmiechnięci od ucha do ucha, brzydcy stoją z tyłu, a w korporacyjnych spotach grają głównie tło. Tak zarządziła szefowa HR-u. Bo przecież to wszystko musi przede wszystkim, ładnie wyglądać.


Wysłuchała: Anna Frydrychewicz