Wiesz Kobieto
Gdy tak patrzę na ciebie, to siebie mi żal. Bo stoisz przede mną zgarbiona i blada, ręce ci drżą, a oczy boją się patrzeć. I znowu włosów nie umyłaś, bo po co, przecież schowasz pod burą czapką. A obgryzione paznokcie zamalujesz kiepskim lakierem. Zamiast obiadu, podasz dzieciom odgrzewane pierogi ze sklepowej zamrażalki i nawet nie zapytasz, czy smakowały. Ważne, że coś ciepłego zjadły, że nie tylko kanapki z pasztetem. A potem będziesz udawać, że pracujesz i sprzątasz, że cokolwiek cię obchodzi. Byleby już tylko ten wieczór nadszedł, a noc zakryła kolejną zmarszczkę. I kiedy już wszyscy zasną, ty będziesz mogła zapić kolejny wyrzut sumienia resztką czerwonego wina. I patrząc przez okno, na spokojne miasteczko, zamarzysz, żeby ranek nie nadszedł.
Niestety ja, Życie, bywam okrutne i zapukam do ciebie mroźnym porankiem. Może dłonią wkurzonego najemcy, że zalegasz z wynajmem. Albo kolejnym telefonem ze szkoły, że córka nie ma wszystkich książek. A potem wygonię cię do sklepu, gdzie patrząc w prawie pusty portfel kolejny raz dostaniesz w twarz podwyżką na półce z chlebem. A w drodze powrotnej dołożę ci mandatem, bo znowu się zamyśliłaś i przeszłaś nie tędy, co trzeba. Potem może przypomnę, że mąż cię dawno zostawił, a przyjaciółka poszła razem z nim. To wtedy, gdy na jednym z portali zobaczysz ich roześmiane zdjęcie. I popołudniem się ukłonię debetem na koncie i listem z banku o zerwaniu umowy. Wieczorem zabiorę ci sen i zamienię na ból głowy, żebyś zanadto nie mogła wypocząć. I obiecam, że wrócę razem z niechcianym świtem.
I będziesz mnie znowu przeklinać i łkać, że jestem do dupy, że mnie nie chciałaś. Powiesz, że jestem niesprawiedliwe i niepotrzebne, że lepiej, gdyby mnie nie było. I siłą wmówisz sobie, że już nic dobrego cię nie czeka, bo się uwziąłem na ciebie, bo skreśliłem na starcie.
A przecież ty sama, to robisz każdego dnia, już tyle lat. Zasypiasz zmęczona i taka sama się budzisz. Nie widzisz nic, prócz tego, co chcesz. Z kolorów, został ci już tylko szary, a z szaleństw ciche nucenie, smutnej piosenki. Tej, która przypomina ci, jaka byłaś kiedyś, wtedy, gdy we mnie wierzyłaś. Gdy potrafiłaś mi pokazać środkowy palec i roześmiać, prosto w twarz. I wieczorami trzaskając drzwiami, pokazywałaś kto nami rządzi. A gdy dolewałaś wina, to tylko po to, żeby jeszcze dłużej tańczyć. I wypatrywałaś każdego wschodu słońca.
A przecież ja jestem, nigdzie nie znikam i nie odchodzę. Z każdym uderzeniem serca, twoim westchnieniem i łzą, do której cię zmuszam. Bo mnie nie widzisz, bo zapomniałaś, bo poniewierasz i zostawiasz. Nie walczysz o mnie, nie kochasz, nie potrzebujesz. Nie doceniasz, nie dostrzegasz, nie cieszysz na mój widok. A potem się dziwisz, że się złoszczę, że nie podaję ci ręki, gdy kolejny raz upadasz. Bo się potykasz o sprawy przez siebie porozrzucane. Bo toniesz w bagnach, do których sama wchodzisz. Bo błądzisz, choć tyle drogowskazów ci zostawiam. Bo gasisz słońce w środku dnia, gdy szczelnie zasuwasz rolety. I nie wierzysz, że siedzę obok i czekam. Aż do mnie wrócisz i znowu, chwycisz za rękę. I zrozumiesz, że albo ze mną, albo już nigdy.
Bo widzisz, bywam złośliwe, ale przewrotne. Jak los na loterii, który mnoży marzenia. O ile nie zgubisz kuponu. To jak Kobieto? Zapukam rankiem, a ty mi otworzysz? Tylko przed snem, nie zapomnij pomyśleć, co zaśpiewamy, zanim wyjdziemy.
Twoje Życie.