Go to content

„Wczoraj zostałam matką, dziś walczę o życie. Wierzę, że znów zdarzy się cud”

„Dzisiaj byłam na wizycie w szpitalu. Mam dobre i złe wieści. Zacznę od tej gorszej. Moje obawy się potwierdziły – mam najprawdopodobniej zespół żyły głównej górnej – czyli rak nacieka lub guz dociska żyłę ograniczając jej przepływ i utrudniając dotarcie krwi do górnych partii ciała. Rzecz niebezpieczna dla mojego życia.

Link do zbiórki: https://www.siepomaga.pl/ania-iwaniuk 

Jutro mam tomografie turbo-cito z natychmiastowym opisem. Jeśli nasze przypuszczenia się potwierdzą najlepiej byłoby wykonać naświetlania, ale ja już miałam sporo naświetlań i nie wiadomo czy będzie można. Druga rzecz to możliwość wstawienia stenta w żyłę – ale wszystko zależy od tego jak wygląda ten guz/naciek. Sytuacja jest nieciekawa ☹️☹️☹️
Druga sprawa to zdecydowanie lepsze wiadomości: LEK JUŻ ZAMÓWIONY! Jednak do opłacenia zamówienia brakuje 80 tys. złotych. (Najpierw pisałam, że 50, ale nie doliczyłam prowizji siepomaga) Im szybciej je zbierzemy tym szybciej będę mogła zacząć leczenie! Procedura ruszyła i najlepiej gdyby udało się zebrać brakującą kwotę to końca tego tygodnia – MACHINA JUZ RUSZYŁA.
PROSZĘ WAS KOCHANI O ZEBRANIE WSZYSTKICH MOCY! OSTANIA PROSTA DO ROZPOCZĘCIA LECZENIA!!!

 

Noc na oddziale ginekologiczno-położniczym we wrocławskim szpitalu jest cicha. Z sąsiednich sal nie dobiega płacz niemowląt, to nietypowe tutaj i tak pewnie któreś zaraz się obudzi. Tak, jak Anna Iwaniuk, dla przyjaciół Anuk, się budzi. Wkłada bluzę i wychodzi na szpitalny korytarz. 

Pomarańczowe ściany oświetlane jarzeniówką, chłodna posadzka. Drogę do windy zna na pamięć, wciska przycisk, lampka zaczyna migać na czerwono.

Na neonatologii leży Lew. Ma cztery dni, 50 centymetrów, waży niecałe 3 kilogramy. Urodził się jako wcześniak, jeszcze wczoraj był podłączony do rurek, dziś leży w „mydelniczce”, ssie kciuk. Anuk siada na krześle obok i wpatruje się w syna. „Co pani tu robi? Proszę iść spać, odpocząć” pielęgniarka próbuje przegonić Anię. „Zaraz pójdę” uśmiecha się Anuk. Ale nie chce iść.

Chichoty losu, przypadki, cuda, zdarzenia. Miała umrzeć, została matką. Walczy o życie, dała życie. Dziewięć miesięcy wcześniej wpatrywała się w test ciążowy. To się nie miało prawa zdarzyć. Sześć lat leczenia nowotworu. Czterdzieści chemii, które miały uczynić ją bezpłodną, leki, policystyczne jajniki. Ten test zrobiła przed skomplikowaną biopsją torakochirurgiczną, coś ją tknęło. Na biopsję już nie poszła.

Bliscy martwili się, że ciąża pokrzyżuje leczenie, chcieli, żeby Anuk walczyła o swoje życie. Ona też o tym myślała, ale potem poszła na USG i usłyszała bicie serca. Wiedziała już, że nie usunie.

Dwadzieścia lat temu przyszła do tego szpitala ze swoją klasą. Była w trzeciej gimnazjum. Mieli ozdabiać oddziały. Do dziś na szybie przy wejściu na położnictwo widnieje żółty motyl. Z folii pcv wyklejała go koleżanka Anuk. Anuk robiła żółwia i rybki. „Zobacz, one wciąż tu są, na oddziale gdzie leży Lew. Kosmos, co?” wysyła mi zdjęcie. Rysunki są kolorowe i optymistyczne. Jak Anuk. Kiedyś i dziś.

Wtedy. Pisała wiersze, nosiła glany i agrafki, spodnie z naszytymi kwiatkami i rzemyki. Chciała być ceramikiem, albo architektem.

Dziś. Ma czarne włosy, piękny uśmiech, poczucie humoru. Nawet z choroby żartuje. Gdy miała tak zaawansowanego raka piersi, że pojawiło się owrzodzenie zewnętrzne – „żywy rak”, wychodzący przez pękniętą skórę, śmiała się, że rak wyszedł na wierzch, bo się wyprowadza.

Cud 1. Jednak rak, ale wspaniała lekarka

Z nagrania Anuka na Facebooku. 12 kwietnia 2018.

„Dlaczego ja? Po co w ogóle zadawać sobie to pytanie. I tak nikt nam na nie nie odpowie. Nie pytam dlaczego ja, pytam: po co. Problemy to kamyczki, mniejsze, większe, spadają na nas, ale czasem sami sobie je rzucamy pod nogi. Albo upychamy do szafy. A w końcu wylatują na nas z tej szafy, jak lawina. (…)Rak to nie jest taki sobie kamyk, to pierdolony głaz, który wpadł do twojego salonu i nic nie da się z nim zrobić. Więc nie będę pytać, dlaczego mi się to przytrafiło. Wiecie co robię? Biorę deski, zbijam z nich blat i wielki głaz staje się podstawą do zrobienia stołu. A czym jest stół? Miejscem, do którego zapraszamy innych ludzi. (…). Ja z mojego nieszczęścia postanowiłam coś zbudować, piszę bloga. Dzięki temu, że stworzyłam stół, jest wokół mnie masa cudownych ludzi”.

2014 rok. Anuk wyczuwa w piersi guza. Jest duży. Jak to możliwe, pół roku wcześniej była u ginekologa. Pędem na usg, badania, diagnoza. Guz ma trzy na cztery centymetry, szybko rośnie. Decyzja, że najpierw chemia, dopiero potem operacja. Pierwsza operacja oszczędzająca, bo guz się zmniejszył. Ale szybko dochodzi do nawrotu. Rak już nacieka na mięsień, nie nadaje się na operację, trzeba go zmniejszyć chemią. Cztery linie leczenia, żadna nie działa. Z trzycentymetrowego guza robi się  guz dwunastocentymetrowy. Anukowi pęka pierś, robi się owrzodzenie zewnętrzne wielkości mandarynki. Żywy, ociekający, krwawiący kalafior. Z takimi guzami czasem do onkologów docierają kobiety, które nigdy się nie badały. A Anuk przecież się leczy.

Lekarze zaczynają rozkładać ręce. Mówią, że nic się nie da zrobić, nikt nie podejmie się operacji, możliwe jest tylko leczenie paliatywne.

– Skazali mnie na śmierć– mówi dziś Anuk. – Ale się zawzięłam. Trzasnęłam drzwiami.

We Wrocławiu powstawało wtedy Centrum Chorób Piersi, Breast Unit. Anuk trafiła do lekarki, która prowadzi ją do dzisiaj.

– Pani Aniu, chce Pani wiedzieć, jak jest, czy mam pani zamydlać oczy? – spytała lekarka.
– Chcę wiedzieć, jak jest.
– Jest bardzo źle.
– No wiem, ale możemy coś jeszcze zrobić?
– Spróbujemy.

Anuk: – Zaczęłyśmy intensywnie szukać sposobów, badań klinicznych, pani doktor postawiła wszystko na głowie – brachyterapia, immunoterapia, ale nie nadawałam się do niczego przez ilość leczenia, które przeszłam. Pojechałam nawet na prebadania do badań klinicznych nowego leku. Jeżeli miałabym mutację genetyczną, to wtedy bym się dostała do badań, ale okazało się, że nie mam, co było absurdem, bo w młodym wieku rak zwykle wywołany jest mutacją genetyczną. U mnie nie był. Tak oto pozamykały się przede mną wszystkie bramy leczenia. W końcu jeden chirurg zadeklarował. „Spróbuję to wyciąć”. Następnego dnia położono mnie na stół.

Po tej operacji Anuka odwiedził chirurg, przyznał, że to była najbardziej skomplikowana operacja w jego życiu. Wyciął cały mięsień piersiowy razem z piersią, do niemal samych żeber. Margines zdrowej tkanki nie miał nawet pół milimetra. Anuk miała nawet naciek na splot nerwowy ręki. Trzy dni po operacji przyszła na kontrolę. Pomachała lekarzowi ręką. Tą ręką, którą miała nie ruszać.
– Jak pani to zrobiła?
– Chciałam, po prostu chciałam

Cud 2. Życie

Z Facebooka Anuka. 11 kwietnia 2018 roku

„Jutro rocznica mojego nowego życia. 12 kwietnia miałam ostatnią operację, która mnie cudownie ozdrowiła. Nie wiedziałam, że dożyję tego dnia. A jednak jestem, mam niebieskie włosy, jestem szczęśliwa, chociaż nadal nie mam pracy, ale to mało ważne. Żyję. KURWA. Żyję. (…). Życzę Wam samych takich wygranych lat”.

Po operacji Anuk pojawia się w gabinecie lekarki.
– Pani Aniu, to był tak zaawansowany rak, że prawdopodobnie da przerzuty, może one już są tylko są niewidoczne.
– Jeśli się pojawią, możemy coś zrobić?
– Nic nie możemy zrobić.

Była „przeleczona”. Dostała takie ilości chemioterapii, wzięła wszystkie rodzaje, które można wziąć na ten rodzaj raka, że już nie było nic nowego. Miała też dużo efektów ubocznych – w prawej dłoni brak czucia, w palcach u stóp również, nie miałam też czucia w stawach, wywracała się na prostej drodze. Stwierdziła: „Basta, nie robię badań”. Jeśli okazałoby się, że są przerzuty, nigdy nie stanęłaby na nogi.

Tak Anuk postanowiła zapomnieć o raku. Cieszyć się, spotykać przyjaciół, chodzić ulicą, patrzeć na słońce, sprzątać. 26 lipca 2018 roku Anuk napisała:

„Jak wiecie, szukałam pracy i kiedy już znalazłam… jeszcze inna praca znalazła mnie. (Nieoczekiwanie, w iście serialowym stylu, kiedy już prawie podpisywałam umowę w innej firmie). Nie byle jaka praca! (…). I tak oto Anuk została specjalistą ds. marketingu online przy bardzo ciekawym projekcie. Tak sobie myślę… czym bardziej ja uśmiecham się do życia, tym bardziej życie uśmiecha się do mnie”.

Cud 3. Znikający guz

2019 rok. Czerwiec. Ból w klatce piersiowej zmusił Anuka do badań. Okazało się, że w klatce piersiowej znów jest guz, ma ponad cztery centymetry, są również dwa małe guzy na płucach. Lekarka powtórzyła to, co mówiła wcześniej: „Nie bardzo mamy co zrobić”, ale nie przestawała szukać dróg. Tym razem Anukowi pomogła radioterapeutka.

Anuk: – To nie było łatwe, bo byłam już naświetlana. Od początku nie było mowy o zniknięciu guza, radioterapia miała mi trochę przedłużyć życie.

W listopadzie tomograf wykazał, że pojawiły się nacieki. W grudniu natomiast okazało się, że nic nie ma. NIC. Całkowita remisja. Dowiedziała się o tym przed sylwestrem, to był najpiękniejszy dzień od wielu lat. Wieczorem piszemy z Anukiem o cudach.

„Nie ujęłam czegoś ważnego w tej historii. Może dlatego, że wiara dziś jest niemodna i wyśmiewana. Wtedy, w 2019 roku, miałam naświetlane przerzuty i sytuacja wydawała się fatalna. Już po naświetlaniach, w listopadzie odebrałam tomograf, który nie pokazywał wcale polepszenia sytuacji, tylko pogorszenie. Wyglądało jakby rak się rozrastał. Nikt wtedy nie stwierdził, że to rozpad guza tylko progresja. 20 grudnia bardzo wierzący kolega zabrał mnie na mszę uzdrawiającą do kościoła, gdzie przybył taki charyzmatyk Marcin Zieliński. Ta msza to było dziwne przeżycie. Zawsze myślałam, że padanie ludzi na mszach to ściema. Ale nie, w trakcie modlitw widziałam, co się działo. Ludzie upadali, ale to wyglądało jakby ktoś ich łapał tuż przed upadkiem, walili ciężarem ciała o ziemię i nic im nie było. Ja nie padłam, nic się nie wydarzyło takiego. Choć nie jestem praktykująca, jednak wierzę, bo trudno nie wierzyć, jak wciąż dzieją się rzeczy niemożliwe. No i po tej mszy nastąpiło wycofanie się choroby. Po guzie w klatce piersiowej został tylko nieaktywny ślad”.

Cud 4. Jednak Lew

Nowa miłość, nowe życie, wspólne mieszkanie. I kolejny nawrót.

Anuk: – Bałam się pójść do mojej doktorki, napisałam jej maila, że jestem w ciąży i wrócę w drugim trymestrze, kiedy będzie już wiadomo, że nie można usunąć ciąży. Oddzwoniła, uspokoiła mnie. Podamy chemię w drugim trymestrze, taką która nie jest zagrożeniem, nie przechodzi przez łożysko. Wtedy powiedziała mi też o nowym leku. Trodelvy. Leku przełomowym, na trójujemnego raka piersi, którym leczy się też inne rodzaje raka. Okazało się, że to lek, który jest w stanie wyleczyć nowotwór, który wcześniej był leczony chemią.

Na ten lek właśnie zbiera teraz pieniądze Anuk. W poście, w którym ogłosiła zbiórkę, napisała.

„Szczerze? Nie wiem, co będzie dalej. Wiem, że mam raka i muszę zrobić wszystko, żeby i tym razem wygrać ten wyścig. Marzę, żeby później czekał mnie długi dystans z moją nową rodziną, a rak został daleko z tyłu. Do tego, niestety, potrzeba pieniędzy”.

Anuk dużo się teraz śmieje. Za chwilę płacze, gdy opowiada, jak wyśniła syna. Nie potrzebowała usg, by dowiedzieć się, że będzie chłopiec. Płacze, bo kolejne zadanie wykonane. Lew dostał dziewięć punktów. Właśnie dziś, w Dzień Matki, wychodzą do domu.

Marta, koleżanka Anuka, która założyła dla niej zbiórkę: „Jeśli miałabym powiedzieć coś o Ani, to powiedziałabym, że jest bardzo odważna, dzielna i dobra. Idzie przez chorobę z niesamowitym podejściem, na które stać niewielu, a które dzieliła z naszą wspólną przyjaciółką Alą. Niezależnie od tego, czy siedziały akurat na wlewach chemii, czy delektowały się w lepszy dzień pysznym daniem w restauracji, zawsze towarzyszyło im hasło: póki żyjemy!

Mimo wszelkich przeciwności wyciskały każdy dzień, jak cytrynę. Ania pomagała Ali, jak tylko mogła i do końca, mimo, że sama chorowała i na pewno nie było jej łatwo patrzeć na odchodzenie. Podziwiam to i dlatego chcę pomóc Ani niejako w zastępstwie Ali. Chcę pomóc Ani wywalczyć to, co dla mnie chwilami bywa oczywiste: możliwość życia na tyle długo, żeby wychować swoje dziecko i później przyglądać się, jak radzi sobie w życiu.

PS. Wczoraj dostałam od Ani wiadomość:

„Opatrzność nade mną czuwa. Znam tę chorobę od podszewki. Nie znam nikogo, ani jednej kobiety, która wychodziłaby z tego tyle razy, co ja. Nikogo, komu rak (szczególnie w tak młodym wieku i tak agresywny) pozwolił żyć tyle lat. Przerzuty dają średnio 11 miesięcy życia. Ja mam je prawdopodobnie od czterech lat, nigdy nie skoczyły mi markery nawet. Nie znam nikogo, kto miałby owrzodzenie nowotworowe i z tego wyszedł… a potem jeszcze urodził dziecko. Jeśli Bóg nie istnieje, to moje ciało ma ogromną siłę, albo nie wiem, jak to wyjaśnić”.

Jeśli chcecie razem z nami wspomóc Anuka i jej walecznego synka Lwa poniżej link do zbiórki 

https://zrzutka.pl/yh2tx9

Można też wziąć dla Ani udział w superlicytacjach

https://www.facebook.com/groups/316552346663178