Samobójstwo, anoreksja, przemoc domowa… Czy dziecko obciążone taką historią może wyjść na prostą i odczarować swoją przeszłość? Nasz bohaterka, która ze względu na rodzinę woli zostać anonimowa, ciągle uważa, że to właśnie dzięki temu, co spotkało ją kilkanaście lat temu, dziś jest tak silna. O swoich przeżyciach opowiada z uśmiechem na twarzy, choć w zielonych oczach czai się gdzieś nutka goryczy i smutku. Rodzice nie dawali jej szansy na normalne życie, ale ona na przekór wszystkim i wszystkiemu jest dzisiaj wzorową studentką ze świetnie zapowiadającą się karierą, a do tego za kilka tygodni uratuje komuś życie.
Wszystko zaczęło się w dniu moich narodzin, to taki symbol wszystkiego co złe dla całej rodziny. Tamtego dnia ojciec pierwszy raz wyjechał w trasę międzynarodową i od tej pory się nad nami znęcał – bił, poniżał, groził śmiercią, a my posłusznie robiliśmy wszystko to, co mówił. Ze strachu, początkowo może nawet słabości… Jakby tego było mało, jako jedyna z rodziny jestem do niego podobna i dlatego matka ciągle powtarzała, że skończę jak on, że każdy kto się ze mną zwiąże, moja rodzina, przyjaciele, będą cierpieć jeszcze bardziej niż my wtedy. Wpojono mi ogromną nienawiść do siebie samej, naprawdę wierzyłam w każde ich słowo; że kłótnie, każde uderzenie jest przeze mnie. No bo jak miałam nie wierzyć? Byłam dzieckiem.
Kiedy teraz myślę sobie o tym wszystkim, co wtedy się działo i słucham wykładów z psychologii o wpływie dzieciństwa na nasze całe życie, myślę sobie, że powinno mnie tu już dawno nie być. Zresztą mało brakowało… W wieku 12 lat chciałam popełnić samobójstwo. Wcale nie dlatego, że nie chciałam żyć – broń Boże! Ja tylko nie chciałam, żeby moi bliscy cierpieli, bo to ja byłam powodem ich wszystkich nieszczęść. Przecież to ja prawie zabiłam brata, a przynajmniej tak wmawiali mi rodzice. Nie, nie naskoczyłam na niego z nożem, ani nie utopiłam w wannie. Zaraził się ode mnie świnką, po której miał zapalenie opon mózgowych. Mama powiedziała, że on umiera przeze mnie, nie tłumacząc o co dokładnie chodzi i dlaczego przez dwa miesiące leżał w szpitalu. W głowie ułożyłam sobie idealny scenariusz.
Samobójstwo było genialnym planem i do tej pory uważam, że była to najlepsza decyzja w moim życiu, bo to ona zaważyła na tym, jak dzisiaj postrzegam samą siebie – po długim czasie zrozumiałam o jak ogromnej sile ta decyzja świadczyła. Nie byłam załamana, nie chciałam uciekać, zupełnie nie. Jako 12-letnie dziecko postanowiłam umrzeć dla mojej rodziny, dla ich szczęścia. Pewnego dnia poszłam do dziadka, żeby, jak przystało na dobrą wnuczkę, zrobić porządek w jego mieszkaniu. Nikogo nie było w domu, więc mogłam spokojnie zażyć wszystkie możliwe tabletki, jakie miał dziadek. Był 80-letnim inwalidą wojennym, łykał tego sporo; narkotyczne, na serce, na sen… Moje życie to jednak mieszanka ironii losu i sarkazmu. Znalazła mnie mama, która przy okazji zakupów chciała wykupić także leki dla dziadka. Musiała wrócić do niego po legitymację inwalidzką. Nie myśl, że to był zwrot w naszych relacjach, o nie! Pierwsze co usłyszałam po wybudzeniu w szpitalu to „znów mamy przez ciebie kłopoty”. Słodko, prawda?
Przełom w moich relacjach z rodziną nie nastąpił, ale ja bardzo się zmieniłam. Zrozumiałam, że ich nieszczęście nie jest moją winą, a cokolwiek bym nie zrobiła, oni będą tak uważać. Wtedy zaczęła się moja największą walka o samą siebie, bo wcześniej walczyłam o miłość rodziny. Robiłam wszystko, żeby mnie zauważyli – od nauki, zajęć dodatkowych, aż po pracę, żeby było im łatwiej. Wtedy też wpadłam w anoreksję. Im mniej mnie było w lustrze, tym lepiej. To śmieszne, ale wyjść z tego bagna pozwoliło mi dopiero zrozumienie tego, co zrobiłam mając dwanaście lat, co chciałam zrobić dla swoich najbliższych. To takie poczucie, że jednak mogę wszystko, że jestem cholernie silna i nikt nie jest w stanie mnie pokonać. Kilka miesięcy temu pierwszy raz, z czystym sumieniem spojrzałam w lustro. Polubiłam siebie.
W szkole zawsze patrzono na mnie jak na silną, przebojową dziewczynę, dążącą do celu. W moim przypadku to chyba kwestia wybuchowej mieszanki. Zawsze byłam szczera, bez obaw wyrażałam swoje zdania, taki typ buntowniczki. Otoczenie widziało wszystkie kłody rzucane mi pod nogi, spora część znajomych dość oględnie znała też moją sytuację domową.
Ja jednak ciągle szłam dalej, niezależnie od wszystkiego. To pewnie jakiś rodzaj uporu, ale nie ślepego. Po prostu, kiedy napotykam przeszkodę (a zazwyczaj z moim szczęściem są to kataklizmy) – nie cofam się. Nie dopuszczam do siebie opcji: poddam się. Nie mówię: „nie poradzę sobie”, tylko: „chyba muszę pokombinować i zrobić trochę inaczej”.Ludzie przeważnie w trudnych momentach załamują się, stają w miejscu lub co gorsze – cofają się i uciekają. A to przecież nie jest wyjście.
Zaczęłam angażować się w różne akcje. W szkołach były debaty, warsztaty, spotkania – uwielbiałam być organizatorką! Mogłam wtedy negatywną energię przekłuć w coś dobrego, czasem nawet bardzo dobrego. Na studiach poznałam dziewczynę, która była oficjalnym ambasadorem DKMS. Dużo rozmawiałyśmy, a mnie w głowie pojawiły się setki pomysłów. Przez trzy lata zrobiłyśmy około pięciu dużych akcji. W jednej mieliśmy najlepsze wyniki w Polsce, co zrekompensowało mi całe cztery dni bez snu. Zawsze uważałam, że należy pomagać innym i sprawiać by byli szczęśliwi. Naprawdę wierzyłam, że nasze akcje i rejestracja potencjalnych dawców ma sens, bo czasami to jedyny sposób żeby komuś uratować życie.
Nie mogłam być gołosłowna. Zarejestrowałam się na drugiej zbiórce dawców, chociaż od samego początku i poznania metod pobrań, czy tego z czym w ogóle wiąże się rak krwi byłam na to zdecydowana. Cztery dni temu dostałam wiadomość, że mam bliźniaka genetycznego, że mogę pomóc. Do teraz na myśl o tym telefonie mam ciarki! To było niesamowite… Nie czułam strachu, ale ogromną radość i spełnienie. Bo jednak te wszystkie organizowane akcje, moja ciężka praca miały sens! Jedyne czego się boję, to że w czasie dokładnych badań okaże się, że nie mogę być dawcą, że nie mogę pomóc… Ale jestem pełna nadziei i wiary, że będę mogła uratować komuś życie, choć kiedyś sama chciałam je sobie odebrać.
Z wielu rzeczy musiałam zrezygnować. Dzieciństwo nieźle mnie zahartowało. Lubię myśleć, że moja siła bierze się z tego, że nie uciekam i biorę wszystko na klatę. Oczywiście nie dążę do celu z uporem maniaka. Pomimo utraty moich najważniejszych celów idę dalej i okazuje się, że za horyzontem pojawiają się nowe, lepsze drogi. Brat kiedyś mi powiedział, że jestem jak kleszcz -dawno powinnam zginać, a potrafię przeżyć w każdych warunkach. Trafne porównanie! Przez życie trzeba iść z uśmiechem i autoironią, więc ot co, jestem kleszczem!
Wysłuchała: Agnieszka Sierotnik