Czytałam kiedyś, że kiedy jesteśmy dorośli i umiera jedno z naszych rodziców, zostajemy sierotami, bo odbiera nam się jakiś fundament, na którym budowaliśmy siebie przez całe życie. Teraz nagle musimy zrobić wszystko, żeby sobie bez tego spoiwa podtrzymującego misterną konstrukcję poradzić. Gdy tracimy rodziców jako dzieci, jesteśmy poranieni, nieszczęśliwi, kończy nam się świat, ale mamy większe szanse na to, by wyjść z tej straty „cało”, a jeszcze dodatkowo na niej zyskać… Co takiego? Dojrzałość.
A jednak, to dorosłym współczujemy mniej, bo przecież oni mieli czas, by się na tę śmierć przygotować. Oni powinni umieć sobie z nią pogodzić. Oni już „coś” przeżyli, oni wiedzą, że tak musi być. Oni powinni rozumieć. Tylko, że oni również mogą mieć ze swoimi rodzicami relacje tak skomplikowane, że jest im o wiele trudniej przeżyć żałobę w taki sposób, by pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby. A przynajmniej, by ją zaakceptować.
Mama Joanny, Basia, zmarła w zeszłym roku, tuż po 40 tych urodzinach swojej córki. To był rozległy zawał, zabrakło czasu na pożegnanie, na rozmowę, na wyjaśnienie sobie spraw, które od wielu lat przeszkadzały im ułożyć sobie jakoś tę relację. Bo choć żyły obok siebie, nigdy nie umiały być ze sobą blisko, pogadać od serca, przełamać tej bariery, która narodziła się w momencie, gdy od Basi odszedł mąż i zostawił je same bez środków do życia. Basia zamknęła się wtedy w sobie, stała się maszyną, zaprogramowaną na „przetrwanie”, na zapewnienie córce tego, co materialne. Nie myślała wtedy, że to niestety za mało.
Joanna nie zapomni momentu, gdy zadzwonił telefon. Odruchowo odpowiedziała na prośbę o potwierdzenie swojego imienia i nazwiska. Potem zrozumiała tylko słowo „zmarła”. I poczuła to. Nieodwracalność. Brak możliwości cofnięcia czasu.
Żal. Że nie umiała otworzyć się pierwsza, wziąć mamy za rękę, przytulić. Powiedzieć tego, co czuła – że brakuje jej szczerej rozmowy o tym, co się wydarzyło: o odejściu ojca, zmianach jakie nastąpiły między nimi. Swoich pierwszych miłościach i swoich pierwszych problemach w miłości. O nieudanym małżeństwie i lęku, że ją spotka to samo, co Basię. Ten lęk towarzyszy jej od zawsze. Teraz już nigdy jej o tym nie powie. Nigdy nie wytłumaczy, że w liceum wymiotowała ze stresu, kiedy miała przynieść do domu trójkę z polskiego. Że zabrakło wyrozumiałości, ciepła, porozumienia. Choć pewnie nie zabrakło uczucia. Nie nadrobią już straconego czasu. I to sprawia, że świat Joasi wciąż się chwieje.
Ewa mamę straciła wkraczając w wiek nastoletni. Zbyt wcześnie, niesprawiedliwie, w okrutny sposób – w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Skazali go, więc dla Ewy ta śmierć kojarzy się przede wszystkim z walką jej taty o sprawiedliwość. W domu stała się nagle jedyną kobietą i to na długie lata, bo tata ożenił się ponownie kiedy była dorosła. Z macochą Ewa się zaprzyjaźniła, ale nigdy nie powiedziałaby, że jej obecność wypełniła miejsce po mamie. Nie. To zupełnie inna relacja, bardziej jak z ciocią, może starszą przyjaciółką. Ale nie mamą. Pamięta ją, że była delikatna, bardzo szczupła i miała ciepły, szeroki uśmiech. I jeszcze jej zapach. Perfumy Ewa ma „po mamie”. Wszystkie inne zapachy ją drażnią, nie potrafiłaby ich używać. Dużo ma dobrych, wspaniałych wspomnień z nią związanych. Są jej skarbem, umacniają ją. Sprawiają, że wierzy w dobro.
Kiedy mama zmarła, Ewa nie pytała „dlaczego”. Płakała, długo, przez wiele dni. Cierpiała, mocno, niezaprzeczalnie. Jej świat, ten dziecięcy, beztroski, zawalił się. Ale nie „rozkładała” sobie tej śmierci na części, elementy. Przyjęła ją, przeżyła i nagle stała się kimś innym. Dorosłym. Zbudowała sobie nowy świat. Po prostu musiała. Spoważniała. Wcześnie podjęła decyzję o tym, co chce w życiu osiągnąć i sobie powoli to realizowała. Bo mama byłaby dumna. Ewa jest dzielna.
Ból jest taki sam. Pustka, której nie da się wypełnić to cierpienie, którego nie da się zrozumieć, pragnienie by cofnąć czas. Złość. Bezradność. Komu z nas uda się teraz lepiej pokierować swoim życiem?