To niezwykła historia o sile, rozpaczy i nadziei, która żyła w sercu dziewczyny.
Pływać zaczęła mając trzy lata. Jej tata był trenerem, więc zadziało się to naturalnie. Miała szczęśliwe dzieciństwo, była dorastającą dziewczynką. Kiedy skończyła 13 lat, w jej kraju, w Syrii, wybuchła wojna. Basen, na którym trenowała Yusra Mardini został zniszczony przez bomby, podobnie jak jej rodzinny dom. Zginęło jej dwóch kolegów – pływaków. Po tej tragedii rodzice Maridini postanowili uratować życie swoich dwóch córek. Skontaktowali się z przemytnikami i w sierpniu ubiegłego roku to im powierzyli życie Maridini i jej siostrze. Dziewczyny polecały z Damaszku, do Bejrutu, przez Liban do Stambułu, gdzie spotkały się z innymi uchodźcami. Ostatecznie trafiły do Turcji, gdzie w lesie z 300 innymi uciekającymi czekały na łódź, którą miały dopłynąć do Grecji.
„Policja cały czas z helikopterów patrolowała las, ale nie weszła do lasu. Bali się, bo wiedzieli, że przemytnicy mają broń” – wspomina Maridini. Po czterech dniach spędzonych w lesie Maridini wraz z siostrą i 18-toma innymi ludźmi, wśród których był sześcioletni chłopiec została wsadzona do pontonu, który był przeznaczony dla sześciu osób… Ich próba przedostania się do Grecji została dostrzeżona przez straż graniczną, ale postanowili nie zawracać. Po 20 minutach silnik pontonu zgasł, a on sam zaczął nabierać wody. Spośród 20 osób na pokładzie tylko Maridini, jej siostra i dwóch młodych mężczyzn potrafiło pływać. W czwórkę wskoczyli do wody, żeby odciążyć ponton i popchnąć go w stronę Grecji.
Była siódma wieczorem, woda była zimna i wzburzona. „Każdy się modlił, słyszeliśmy nawoływania greckiej i tureckiej policji, krzyczeliśmy, żeby nam pomogli, że toniemy, że wśród nas są dzieci”. Maridini i jej siostra płynęły pchając ponton przez trzy i pół godziny, płynęły nawet wtedy, gdy mężczyźni zrezygnowali, kiedy oni nie mieli już sił. „Myślałam, że przecież jestem pływakiem, najwyżej umrę w wodzie… Tylko ten mały chłopiec patrzył na mnie przerażony, a ja płynąć robiłam głupie miny próbując go rozśmieszyć”. Udalo się. Siostry wraz innymi ludźmi w pontonie dopłynęły do wyspy Lesbos. I zaczęły swoją wędrówkę. Spały na polu, w kościołach, dobrzy ludzie dali im ubrania, buty. W końcu przez Węgry, Austrię trafiły do Niemiec, do obozu dla uchodźców, gdzie dzieliły namiot z sześcioma mężczyznami. Przez całą zimę stały w długich kolejkach czekając na dokumenty, na azyl. „To tam stojąc po osiem godzin w zimnie płakałam najwięcej” – wspomina Mardini. Dzisiaj jest w Rio. I chociaż nie ma szans na medal startuje w grupie dla bezpaństwowych sportowców. Pomógł jej tłumacz egipski, który skontaktował się z klubem pływackim niedaleko obozu dla uchodźców. Trener dał jej szansę, a kiedy zobaczył, że choć jej ciało jest wyniszczone, to ona jednak potrafi pływać, że tkwi w niej potencjał, wziął ją pod swoje ramiona. Ucieczka z kraju objętego wojną odbiła się na młodziutkiej Mardini, na jej formie. Nie trenowała od dwóch lat. Jej trener widział ją jednak na olimpiadzie w Tokio. Gdy jednak dotarła do nich wiadomość, że Komitet Olimpijski zezwolił na udział w igrzyskach uchodźców, Mardini postanowiła spełnić swoje marzenie udziału w igrzyskach jeszcze szybciej.
Otrzymała stypendium, wynajęła z siostrą mieszkanie, gdzie dołączyli do nich rodzice z dwoma młodszymi siostrami.
Chciałaby, by jej historia była powtarzana, by pokazała innym, że jest nadzieja. „Chciałabym wrócić do Syrii, by pomóc innym” – mówi Mardini.
Dzisiaj powtarza, że gdyby nie pływanie, mogłaby nie żyć. W pierwszym swoim starcie zajęła 41 miejsce, ale nie ma co mówić o rozczarowaniu. W eliminacjach na 100 metrów stylem dowolnym wystartuje dziś o 18:02.
źródło: nytimes.com