Wszystko idzie jak w zegarku, tak jak sobie zaplanowałaś, ułożyłaś. Jesteś grzeczną i pilną dziewczynką, zawsze nią byłaś. W szkole same dobre stopnie, w pracy pochwały od szefa. W domu aprobata męża. Aż tu, pewnego dnia, dochodzisz do tego jednego punktu, w którym jesteś zmuszona powiedzieć sobie: stop. Stoisz przed ścianą własnych emocji. Nie przeskoczysz tego, nie pójdziesz dalej. Czujesz złość, frustrację, bezsilność. Rozczarowałaś się sobą, jesteś na siebie wściekła. Myślałaś, że dasz radę. Serca nie oszukasz, siebie nie oszukasz. Nie dasz z siebie więcej niż możesz. Musisz wiedzieć, że znalazłaś się w tym miejscu z jakiegoś powodu. Właśnie po to, by tej bezsilności, by tego rozczarowania sobą już nigdy nie czuć. I przestać się tak dyscyplinować.
Pracowałam kiedyś z jedną dziewczyną. Była bardzo zdolna, mądra, świetnie wykształcona. Każdego dnia zaskakiwała nas jakimś nowym, świetnym i świeżym pomysłem, zarażała swoim optymizmem, uśmiechem. I tym swoim „Jak to się nie da? Wszystko się da”. Wiarygodna w tym była, autentyczna. Zawsze nienagannie ubrana, uczesana w nowoczesny kok. Do biura przychodziła pierwsza, wychodziła ostatnia. Mieszkała sama, 500 km od rodzinnego domu, w wynajętym, modnie urządzonym mieszkaniu. Już za chwilę miała kupić swoje, własne, pierwsze. Zapracowała na to, sama. Wszystko, co osiągnęła, zawdzięczała tylko sobie.
Pewnego razu nie pojawiła się w pracy. Pierwszy raz od bardzo dawna. Nie dała znaku, nie zawiadomiła co się stało. Następnego dnia również nie przyszła. Wyłączyła telefon, odłączyła komunikator. Kiedy zaniepokojona koleżanka pojechała do niej do domu, otworzyła jej skulona, w piżamie, nieumalowana z potarganymi, rozpuszczonymi włosami. Zapłakana powtarzała, że nie wróci już do pracy, że nie zrobi już ani jednego projektu. Że nienawidzi swojego życia. Przestraszona, smutna dziewczynka w ciele dorosłej kobiety. Od miesięcy chorowała na depresję, od miesięcy walczyła z samą sobą, każdego dnia przekraczając granice swojego „ja”, napinając je, rozciągając niemożliwie. Od miesięcy cierpiała, przekonując się, że to minie, że da radę, wyciszała te głosy w swojej głowie, mówiące, że nie wytrzyma ani minuty dłużej z tego życia, które miało być przecież przepustką do czegoś więcej niż rodzinny dom w małej, nadmorskiej miejscowości i spokój płynący z codziennej rutyny, z tej „normalności” w jakiej żyli jej rodzice i rodzeństwo.
Pękło to wszystko w końcu, zatrzymało ją, na dłużej. Na terapii zrozumiała, że to, czego nie mogła sobie najbardziej wybaczyć, to były chwile słabości. Przewalczała je, zamiast choć raz odpuścić. Dusiła w sobie, albo udawała, że ich nie ma. Przecież ona MUSIAŁA być najlepsza. Jej MUSIAŁO się udać. I sama stawiała sobie coraz wyżej tę poprzeczkę, coraz mocniej się dyscyplinowała. Ale człowiek nie jest przecież maszyną.
Moja przyjaciółka miała kiedyś męża. Uroczy facet. Mądry, dobry, opiekuńczy. Ale nałogowiec. Więc ona sobie obiecała, że stanie na rzęsach, a go temu nałogowi wyrwie. Traktowała tę obietnicę bardzo dosłownie. Kiedy znikał wpadając w alkoholowy ciąg, godzinami wydzwaniała po wszystkich możliwych znajomych, jeździła w najbardziej „możliwe” miejsca, w których mogłaby go znaleźć. Wyciągała z różnych dziwnych i podejrzanych kryjówek, w które udawało mu się trafić. Wierzyła w niego, kiedy nikt już nie wierzył. Wierzyła nawet wtedy, kiedy w napadzie szału spowodowanym zespołem odstawienia uderzył ją otwartą pięścią w twarz. I także wtedy, kiedy brnąc w siarczystym mrozie, po kolana w śniegu i błocie w ósmym miesiącu ciąży prowadziła go pijanego, a on krzyczał, awanturował się i ubliżał jej.
Jak można upaść niżej, jak wiele można jeszcze stracić, gdy nie ma już godności? Można. Ona pragnęła niemożliwego: swoją miłością uleczyć jego alkoholizm. Miłość jednak nie jest odwykiem, ani terapią, ani programem 12- kroków. A ona nie była terapeutką. Zrozumiała to późno. Odkryła tę granicę swojej emocjonalnej i fizycznej wytrzymałości, gdy pewnego dnia stanęła przed lustrem i zobaczyła w nim starą, wyczerpaną kobietę ze smutkiem w oczach. A miała wtedy 35 lat. Odeszła, uwolniła się, ale ze świadomością, że przeżyła w tym uśpieniu 12 lat swojego życia, że wychowała w tym domu dwójkę swoich dzieci. A on? Nie podniósł się już z dna.
Nie odkrywajcie w ten sposób swoich granic. Nie zatracajcie się w czymś, co nigdy nie da wam prawdziwego szczęścia. Nie bądźcie nigdy czyjąś ostatnią deską ratunku, kiedy sami nie potraficie o siebie zadbać. Nie narzucajcie sobie celów, których realizacja od was nie zależy.