W ostatnim czasie spotkałam się z wieloma pytaniami, czy nie boję się oddać młodszego syna do żłobka. Oczywiście ma to związek z tym, że nasz 6-miesięczny szkrab od dziś jest żłobkowy. Starszy poszedł pod opiekę „obcych” miesiąc szybciej, a więc jako 5-miesięczny niesamodzielny byt. „Wyrodna matka” – ile razy usłyszałam lub wyczytałam z mimiki te słowa. Nie żałuję, ale tym razem nie przeszłam ze żłobkowaniem tak szybko do porządku dziennego.
Tym razem bolało, ale moja więź z młodszym synem jest inna, bo wyłączne karmienie piersią dało nam dużo wspólnego czasu – długich minut patrzenia sobie w oczy i wspólnego poznawania świata. Już się boję, co będą o mnie mówić jego dziewczyny w przyszłości…
Ale to nie jest temat, który zamierzałam podjąć. Chciałam poruszyć tym razem temat naszego (mam, ojców, rodziców) stosunku do pracowników żłobków, przedszkoli i szkół. Podczas wizyty szczepiennej poinformowałam naszą lekarkę, że Mariusz wkrótce idzie do żłobka. Wywiązała się krótka rozmowa na temat warunków w placówce, kosztów, kadry. Na pytanie: „Jak oni sobie radzą z taką ilością maluchów” odpowiedziałam zgodnie z prawdą: „Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zawsze powtarzam, że mnie zwolniliby po pierwszym posiłku”.
Dlaczego nie chcę wiedzieć? Wiem, że mojemu dziecku nie dzieje się krzywda, ponieważ rano nie ma problemu z pozostawieniem go w placówce. Widzę jak chętnie bierze udział w zabawach, wykonuje swoje pierwsze prace plastyczne, bawi się z innymi dziećmi. Do domu wraca czysty, nieodparzony. Panie ze żłobka pomagają nam (a raczej my pomagamy) w pożegnaniu z pieluchą.
Mam nadzieję, że obie strony widzą to tak samo, ale wydaje mi się, że nie jestem kłopotliwym rodzicem. Nie mam oczekiwań z kosmosu, bardzo szanuję pracę wszystkich dziewczyn pracujących w żłobku – od właścicielki po panią, która pomaga w utrzymaniu porządku. Jestem im niezwykle wdzięczna, że dzięki ich zaangażowaniu ja mogę realizować się w pracy i nie muszę martwić się, czy moje dziecko jest traktowane jak człowiek, a nie jak obiekt, który jest przetrzymywany od 8:00 do 15:00 w placówce.
Nie chcę jednak wiedzieć, jakim cudem udaje się jednocześnie położyć spać gromadę składającą się z 15 rozbrykanych roczniaków i dwulatków. Nie chcę wiedzieć, jak wygląda posiłek każdy posiłek, jak wygląda walka z jelitówką, w jaki sposób udaje się ugasić spór między moim synem i Piotrusiem. Są dni, kiedy my mamy problem z drzemką, śniadaniem, kolacją, relacjami syna z innymi dziećmi. Ile razy musieliśmy wyjść i odetchnąć, żeby z bezsilności nie zrobić jakiegoś głupstwa. Podkreślam, że to jest nasza reakcja na zachowanie dziecka, które kochamy i za które oddalibyśmy nasze życie, natomiast panie w żłobku są „obce”, przychodzą tylko (albo aż) wykonywać swoje obowiązki zawarte w umowie o pracę, a my, rodzice, często zamiast wsparcia, dokładamy im nasze problemy rodzinne, które swoim zachowaniem obwieszcza od progu nasza pociecha.
Obserwuję innych rodziców w naszym żłobku, znajomych, których dzieci są w przedszkolach, szkołach. Odnoszę wrażenie, że najczęściej pretensje i odrealnione wymagania mają te osoby, które nie radzą sobie z wychowaniem swoich synów i córek. Osoby, które nie umieją we własnym domu opanować swoich dzieci, wymagają cudów od innych, zupełnie obcych ludzi. Mówi się, że wychowujemy potworne pokolenie, nieempatyczne, zapatrzone w siebie, niewidzące nic poza własnymi troskami, marzeniami, problemami. To od nas, rodziców, zależy, jaki stosunek dziecko będzie miało do otaczającego świata. Jeśli my nie pokażemy, że szanujemy czyjąś pracę, nie będziemy mogli wymagać, aby ono ceniło nasze zaangażowanie.
Namawiam do zauważania, jak wiele pracy w proces wychowawczy naszych dzieci wkładają zupełnie obcy nam ludzie, którzy też mają swoje problemy, swoje rozrabiające dzieci, które budziły się kilkakrotnie w nocy, natrętne żony, leniwych mężów, zrzędliwe teściowe i matki, cieknący kran w kuchni, choroby w rodzinie i 200 tysięcy kredytu do spłaty. I mimo wszystko pomagają naszym dzieciom poznawać świat.