„Mam wokół życzliwość ludzi, przyjaciół, ale też czytelników, których wcześniej nie znałam. Piszą, dzielą się swoim doświadczeniami, zawierzają swoje historie, to takie wzruszające. Jestem bardzo szczęśliwa.” Z niesamowitą Katarzyną Hordyniec, autorką powieściowego debiutu „Poza czasem szukaj” rozmawiamy o tym, gdzie szukała inspiracji i jak zaprzyjaźniła się ze swoją depresją, przekuwając słabości w siłę.
Anna Frydrychewicz: Pełna aktywność zawodowa, obowiązki… Jak tu znaleźć czas na napisanie powieści?
Katarzyna Hordyniec: Moja nauczycielka, kiedy ktoś się tłumaczył, że nie odrobił pracy domowej, bo nie było czasu, zwykła mawiać, że jeśli go nie masz, dołóż jeszcze jeden obowiązek, punkt programu dnia i na pewno wtedy czas się znajdzie. I ja tak mam, kiedy jestem bardzo zajęta, potrafię być bardzo zorganizowana, jak każda Panna jestem zadaniowa, więc sprawia mi to wręcz przyjemność. W okresach, kiedy mam mniej zajęć albo wolne, jestem bezkonkurencyjna w trwonieniu czasu, a to poczytam, a to pofejsuję, „ale fajna muzyczka” to potańczę, albo koniecznie muszę przejrzeć zawartość szuflady (dla przyjemności, na przykład wącham perfumy), a pisanie leży odłogiem. Inna rzecz, że najważniejsze dla powieści najpierw dzieje się w głowie, historia ze mną żyje, zaczyna się toczyć jak życie, bohaterowie funkcjonują obok, dochodzą kolejni, słyszę jak ze sobą rozmawiają, rozpoznaję ich charakter,temperament, potem to już tylko spisać.
To moment, kiedy znika Pani dla świata?
Czasem mąż się wścieka, bo wyglądam jakby normalnie funkcjonowała, kroję coś do obiadu, sprzątam, ale kiedy on zadaje mi pytanie, nie słyszę, jestem w innym świecie, podsłuchuję moich bohaterów, wymyślam, co dalej. Bywa, że wypadam spod prysznica, żeby zapisać jakiś dialog albo pomysł, bo doświadczenie nauczyło mnie, że chociaż obiecuję sobie, że będę pamiętać, za jakiś czas pozostaje tylko frustracja, ze to było coś naprawdę dobrego, ale za nic nie mogę sobie przypomnieć, co. Nie mam ustalonej rutyny, ani ulubionego miejsca, jestem w stanie pisać wszędzie i o każdej porze.
Pisaniu towarzyszy jakaś specjalna oprawa?:)
Staram się tylko, żeby była dobra atmosfera i nie siadam byle jak ubrana, w jakieś dresiory, z tłustymi włosami, bo to u mnie nie zdaje egzaminu. Trochę według chińskiej zasady, że masz takie myśli, jak twoje otoczenie, staram się by było wokół ładnie, kwiaty, zapachy, ja świeża, umalowana, no i koniecznie dobra muzyka. Najchętniej piszę po ćwiczeniach, kiedy endorfiny buzują i mózg działa na entuzjastycznych obrotach, człowiek czuje się jak na dachu świata i wydaje mu się, że wszystko umie, wszystko mu wyjdzie, bo jest zwycięzcą. Uwielbiam też pisać w miejscach publicznych, wynajduję fajne kafejki o sprzyjającym klimacie, tam zawsze ulubione miejsce i wracam, szczególnie, jak utknę z akcją. Kiedy w domu zaczynam jęczeć, że coś mi wena siadła, mąż zawsze rzuca znudzony (z oczami w sufit i „znowu ta śpiewaka” wypisanym na twarzy) – ubierz się ładnie i umaluj, tak wiesz, na ‘poetku’ i jedź gdzieś do knajpy. Dwa razy nawet przystał na mój wyjazd do Warszawy, chociaż nie bardzo mieliśmy pieniądze, bo widział, że mu „siadam psychicznie”, a w stolicy ładuję baterie migusiem. Milena, niezrównana w wynajdywaniu i pokazywaniu mi potem tych miejsc przyjaciółka, zaprowadziła mnie do Green Cafe Nero, gdzie przy oknie jest widok na Pałac Kultury i ja tam zawsze prawie prosto z samolotu gnam z laptopem. Lubię słyszeć za plecami szum ekspresu do kawy, rozmowy ludzi, widzieć ulicę, „wampirzę” na energii tego miasta. Poza tym mam tu wielu przyjaciół i wspomnienia, bo byłam pierwszym słoikiem w historii, jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych. No i widzi Pani, jestem mistrzynią dygresji, zaraz się pewnie Pani załamie. To o czym my mówiłyśmy?
O procesie twórczym 🙂 Dlaczego właściwie napisała Pani „Poza czasem szukaj”, czy była to jakaś wewnętrzna potrzeba?
Przez 15 lat pisałam felietony, najpierw do Tygodnika Siedleckiego, gdzie przyjął mnie, właściwie prosto z ulicy, sekretarz redakcji Krzysztof Strzelecki, a potem w prasie polonijnej, najdłużej w Tygodniku Polska Gazeta ukazującym się dla Polaków w całej Irlandii, gdzie mieszkam od 14 lat. Uwielbiam ten gatunek, właściwie mogę powiedzieć, że świat postrzegam jako jeden wielki felieton w odcinkach – kiedy mnie szykowali do operacji, w głowie mówiłam do siebie tekstem, który potem napisałam, o strachu, o pielęgniarce, która flirtuje z lekarzem, o salowej, która… itd. … Na lotniskach raczej nie czytam, obserwuję i ‘piszę’ w głowie. Wszystko mi się przydaje, jedno wypowiedziane przez kogoś zdanie może być zaczątkiem felietonu. Jakiś czas temu szef tygodnika, dla którego pisałam, stwierdził, że nie ma już na mnie pieniędzy i mogę nadal pisać, ale za darmo. Nie chciałam, pomyślałam, że jak za darmo, to będę pisać powieść.
Tak po prostu?
No i widzi pani, tu zaczęły się schody, bo postanowienie jedno, ale zaraz potem przyszło zwątpienie, ale o tym potem. Bezpośrednim impulsem do napisana akurat tej historii była wizyta w Warszawie, dokładnie w tym czasie, w którym dzieje się akcja powieści. Tam, gdzie Lena pierwszy raz zobaczyła Jula – w Cavie na Nowym Świecie, byłam i ja, nawet tego samego wieczoru. We Wrzeniu świata, gdzie się drugi raz spotkali, też siedziałam w tym samym czasie, nawet piłam herbatę, którą też zamówiła.
Kilka rozmów, kilka zdarzeń, kilka zdań przez kogoś wypowiedzianych, jakby wszechświat we mnie ogródek zakładał, ciągle coś ‘dosadzał’ do krajobrazu. Siedziałam w kafejkach przy stolikach na zewnątrz, bo maj był upalny, obserwowałam ulicę, widziałam młodych mężczyzn, takich wąskich, strzelistych jak szczypior na wiosnę, metroseksualnych, z paznokciami i brwiami zrobionymi lepiej niż u mnie, a z drugiej strony panowie bardzo męscy, energiczni jakby prosto z siłowni, ogorzali jak biegacze w letni czas, sprężyści, pewni siebie, tacy męscy (no wreszcie ktoś!), ale większość z tych, na których można oko zawiesić, ostro po pięćdziesiątce i prawie zawsze z młodszą kobietą u boku. Ale nie miało to znamion takich, jak kiedyś, że wygląda na sponsoring, one były naprawdę nimi zachwycone i widać, że nie polegały na nich w sensie finansowym, wyglądały na takie, które też odnoszą sukcesy i że to jest zdrowy układ. Do tego doszło kilka rozmów z dziewczynami po trzydziestce, które skarżyły się na to, że ich partnerzy, mniej więcej rówieśnicy, nie za bardzo chcą podejmować się innej roli życiowej poza tym, co jest, czyli wolnym związkiem i pracą. Bardzo późno dojrzewają, w porównaniu z mężczyznami z poprzednich generacji. Właściwie tylko pracują i się bawią, dzieci nie chcą, bo to i śmierdzą, i ograniczają. Małżeństwo? A co, źle nam? Dobrze jest jak jest.
I tak słuchałam, patrzyłam, mieliłam w głowie, a w samolocie podczas trzech godzin lotu ułożyłam cały plan książki, przyszła do mnie ruda Lena i męski, acz dużo starszy od niej, Jul. Musiałam wyglądać, jakbym dostała gorączki, albo przed udarem, bo stewardesa dwa razy pytała, czy wszystko w porządku i proponowała wodę. A i jeszcze coś bardzo ważnego, bez tego nie byłoby tej powieści, a jeśli, to byłaby inna – słuchałam piosenek Doroty Miśkiewicz, na początku właściwie non stop tylko jej dwóch płyt, a potem za każdym razem, kiedy zaczynałam wątpić w tę historię, płyta ‘Pod rzęsami’ wędrowała do odtwarzacza. Wszędzie ją ze sobą zabierałam, aż mi ją ukradli z samochodu. Muszę drugą kupić. Tytuł powieści to ostatni wers z piosenki ‘Poza czasem’. Nie mógł być inny.
I potem już to pisanie wartko się potoczyło?
Wszystko mi sprzyjało – jak tylko miałam już historię, zaczęłam wszędzie widzieć artykuły o zawiedzionych kobietach, które decydują się na życie w pojedynkę albo właśnie na związki ze starszymi mężczyznami, o kryzysie męskości (wyszła też książka profesora Zimbardo na ten temat, przestudiowałam ją, próbowałam nawet się z nim spotkać, ale nie wyszło), ni stąd ni zowąd dostawałam maile od znajomych, gdzie zwierzały mi się, że ich życie nie idzie w tym kierunku, w jakim pierwotnie chciały. A kiedy miałam kryzys i nie pisałam prawie 3 miesiące, bo przestałam wierzyć w tę historię, na święta do domu zjechała córka z przyjaciółką mniej więcej w wieku Leny. Rozmawiałyśmy o życiu podczas szykowania posiłku świątecznego (najlepszy sposób na fajne pogaduchy, bo człowiek, który nie patrzy w oczy i nie jest pod ostrzałem spojrzeń, mówi zazwyczaj więcej) i ona przyznała, że mogłaby mieć starszego partnera, że nawet jeden jej się podoba. Po świętach obie wyjechały, a ja zapaliłam świeczkę dziękczynną (irlandzki zwyczaj, poświęcone trzyma się w domu na takie okazje) i zasiadłam z powrotem do komputera. Poszło jak z płatka.
Czyli życie było największym źródłem inspiracji… A czy w postaci głównej bohaterki można odnaleźć jakąś cząstkę Pani osobowości? Jaka jest Helena, za co można ją pokochać, co w niej Panią denerwuje?
Bardzo chciałam ją polubić, a kogo przeważnie lubimy od pierwszego wejrzenia, właściwie podświadomie? Ludzi podobnych nam. Lena nie jest mną, ale chciałabym mieć taką przyjaciółkę. Jak i ja lubi Moleskiny i mimo całej tej elektroniki, nadal ma przyjemność z używania długopisu i notesu. Nie umie jeść pałeczkami. Jest jednocześnie silna i słaba. Lubi muzykę i dobrą herbatę. Pewnie jest więcej podobieństw, ale to już musieliby opowiedzieć przyjaciele po przeczytaniu książki. To nie jest powieść z kluczem, Lenę i Jula ulepiłam od zera, jakbym była bogiem. To jest fascynujący proces. Ale oni potem zaczęli żyć własnym życiem, nieraz mnie zaskoczyli, czy to zachowaniem, czy to cechami charakteru, które z nich wyłaziły pod wpływem zdarzeń. Nic mnie w niej nie denerwuje, bo ja nie lubię tylko ludzi złych, zawistnych, toksycznych i głupich, ale nie w sensie niewykształconych, a takich, którzy nie uczą się na błędach, nie wyciągają wniosków, nie czerpią z dobrych wzorców, nurzają się w głupocie i uważają ją za mądrość. Każdy ma wady i zalety, uważam, że nie ma ludzi jednoznacznie dobrych, są tylko tacy, którzy potrafią ukryć czy zatuszować gorsze strony swojego charakteru.
Lena ma jakieś cechy uniwersalne, wspólne nam, kobietom?
Wiele kobiet odnajdzie w sobie cechy Leny. Czyż nie jest tak, że zawsze widzimy nasze wady, a o zaletach zapominamy? Kiedy ktoś prawi komplement, pierwszy odruch to powiedzieć, że to stara bluzka, taka sobie, nic wielkiego, a włosy, to ten nowy szampon tak je nabłyszcza, cera, ach ciągle z nią mam problemy, mówisz, że piękna, no nie wiem… Niektórzy denerwują się na to, że ona jest taka niezdecydowana, raz idzie do przodu z odwagą, a raz jest pełna wątpliwości i obaw. No to chyba zapomnieli, jak to jest na początku zakochania, kiedy przechodzi się od euforii, ze oto jestem kochana, do czarnej rozpaczy – on na pewno już nie zadzwoni. Nie chciałam, żeby oni byli idealni, a Jul to już w szczególności. Dosyć mam mężczyzn w filmach czy książkach, którzy są albo super, albo be. Z punktu widzenia kobiety, każdy ma cechy do zakochania i nie do przyjęcia, grunt to być tak zakochanym, żeby nie widzieć tego, co nam nie pasuje. To działa też w drugą stronę, panowie czasem dostają białej gorączki na zachowania kobiet. Ona chce być delikatna, rozumiejąca, a on do niej – co ty mi za obłe komunikaty tu wysyłasz. Trudno się dogadać czasem. Ta historia to tylko pierwszych 6 dni z ich życia, od momentu pierwszego spojrzenia do…, może nie będę zdradzać, wszystko to, co między ustami, a brzegiem pucharu. No dobra, trochę treści z pucharu też jest 🙂 Ułatwiłam sobie, bo to etap kompletnego zaślepienia, schody zaczynają się dopiero, kiedy chemia trochę traci na sile. Z drugiej strony utrudniłam, bo jak napisać 350 stron o zaślepieniu i nie znudzić? Łatwe i trudne jednocześnie.
W pewnym momencie w Pani życiu pojawiła się depresja…
Zanim coś o tym opowiem,chciałabym podkreślić, że nie stałam się specjalistką od depresji tylko dlatego, że ją miałam, nie zgłębiłam tematu, chociażby dlatego, że nie mam imperatywu sięgania po poradniki ilekroć dzieje się coś, czego nie rozumiem. Kiedy lekarz powiedział mi, że to depresja, nie rzuciłam się szukać pomocy u psychologów, czy z literatury fachowej, głownie dlatego, że miałam to gdzieś, chciałam po prostu przestać istnieć. Nie samobójstwo, co to, to nie, ale miałam takie myśli, że gdybym dowiedziała się o śmiertelnej chorobie u siebie, to by mi naprawdę ulżyło. Albo przed snem cieszyłam się na to, że może się nie obudzę, bo mnie najzwyczajniej z tego stresu szlag trafi. A potem stwierdziłam, że nie będę się z tą panią zaprzyjaźniać i zgłębiać, bo nie mam zamiaru więcej się z nią zadawać. Dlatego proszę nie traktować mojej tu opowieści jako wzorca postępowania czy podręcznikowego przypadku.
Co się przyczyniło do rozwoju choroby?
Wiele czynników złożyło się na depresję u mnie – wieloletnie trudne stosunki z mamą (właściwie od zawsze), a potem jej nagła choroba, w tym samym czasie uderzył w Irlandię kryzys, straciłam pracę, a córka poszła akurat na studia. Mieliśmy gigantyczny kredyt hipoteczny, mama bez dochodu, ani renty, ani emerytury, po udarze, bez możliwości przetransportowania jej do Irlandii, a ja nie mogłam wrócić do Polski, bo dzieci wymagały opieki. Klasyczny sandwich – z jednej strony swoja rodzina, z drugiej rodzic, a po środku kompletny brak pieniędzy. Zaczęłam nową pracę, ale przez ten kryzys chyba, ludzie zrobili się okropni i trafiłam akurat na takich, co odreagowywali prześladowaniem innych, a że ja słaba, no to stałam się ofiarą. W środku tej walki zdarzył się jeszcze wielki pożar wokół miasta, kiedy myślałam, że stracimy dom. Dosyć długo wydawało mi się, że daję radę, przecież jestem taka optymistyczna, może i płaczliwa, ale kto by nie był w takiej sytuacji. Tylko objawy psychosomatyczne dawały mi się we znaki – po każdym telefonie do Polski, wymiotowałam. Wszystko mnie bolało. Tyłam, bo zajadałam stres. Weszłam w mrok i tak sobie w nim przebywałam, coraz bardziej szara, bez blasku. Uznałam to za normę, nie walczyłam, po prostu starałam się przeżyć od rana do wieczora. Do piekła też można się przyzwyczaić, a jak się człowiek tam zadomowi, to nawet są momenty, że się tam czuje dobrze.
Miała Pani jakieś wsparcie?
Miałam dobrą, kochającą rodzinę i przyjaciół, to ważne. Mąż zauważył, że nie jest w stanie mi pomóc zwykłym gadaniem, namówił na wizytę u lekarza rodzinnego, a ten po badaniu i testach oraz rozmowach stwierdził, ze mój poziom hormonu stresu jest tak wysoki, że sama sobie nie dam z nim rady i przepisał tabletki. Nie działały tak, jak się spodziewał, nie chciałam iść na oddział psychiatryczny na obserwację i ustawienie leków w warunkach szpitalnych, więc przepisał mi na recepcie (oprócz kolejnych tabletek) jeszcze coś. Poszłam do apteki pełna nadziei, że to coś na pewno mi pomoże, a tam farmaceuta z pełną powagi miną oddał mi jedną z recept i powiedział – ta druga to nie do mnie. Spojrzałam, a tam było napisane – walking shoes czyli buty do chodzenia.
Zadziałało?
Rzuciłam się w aktywność? Ależ nie. Najpierw wyszłam z apteki, dojechałam do domu i dostałam ataku szału, że jak on śmie mnie pouczać, siedzi sobie taki zadowolony, bogaty, człowiek sukcesu, bez żadnych problemów i chrzani o tym, jak to ruch na świeżym powietrzu pomaga. Nie przystoi napisać tu, jakimi inwektywami rzucałam, co ja tam wywrzeszczałam. Oczywiście nie posłuchałam. Aż przyszedł maj 2014 roku, równo 5 lat od udaru mamy i mojego wejścia w mrok, mąż chyba z rozpaczy, przecież nie mieliśmy pieniędzy, wysłał mnie do Warszawy na targi książki, a tam przejęły mnie w swoje ręce dwie przyjaciółki – Dorota i Kalina, które spędzały ze mną cały czas, a trzecia – Agnieszka, przyjęła mnie na koniec mojej wizyty. Byłam w świecie, który kocham, wśród pisarzy, książek, blogerów (jestem jedną z nich, mam dwa blogi), na ulicach miasta, w którym kilka lat mieszkałam i gdzie byłam bardzo szczęśliwa. Cieszyłam się dobrą pogodą, przyjaciółmi przy mnie, obserwowałam, co się zmieniło, rozmawiałam, a pogoda była tak piękna, że trudno uwierzyć, jak środek lata. Po powrocie dostałam zdjęcia od Doroty i zobaczyłam na nich kobietę, której nie znam. Płakałam dwa tygodnie. A potem zadałam sobie pytanie – czy ty dziewczyno wybierasz mrok, czy życie, a jeśli życie, to w dobrym gatunku czy gówniane? Mąż mnie oszukał, że coś tam musi poszukać na skałach, a wzdłuż nich jest piękna droga, może bym chciała sobie z kijami pochodzić? Pojechałam, wsadziłam mp3 w uszy, pierwszy raz od kilku lat, bo w ten mroczny czas w ogóle nie słuchałam muzyki, jedynie książek (uprawiałam eskapizm czytelniczy, uciekałam w historię, żeby nie widzieć własnej). I co będę ściemniać, widocznie byłam gotowa, ta wizyta w Warszawie mnie tak nakręciła i książka w głowie, bo poszłam i nie przestałam chodzić, tak już dwa lata. Nawet ze złamanym palcem u nogi potrafiłam 8 km zrobić i przepraszałam siebie, że nie 10. Endorfiny mi uszami parowały, rodzina zaczęła podejrzewać, że coś nosem wciągam albo popalam, znajomi sugerowali, ze rozwinęła się u mnie choroba dwubiegunowa, bo byłam w euforii. Nieustającej do dziś. Pracowałam, chodziłam z kijami, potem dołączyłam ćwiczenia na macie, pisałam, chudłam, zaczęłam się znowu malować, słuchać muzyki, zrobiło się we mnie jasno i radośnie. Nic się nie zmieniło, nadal jest mi ciężko finansowo, mama już zawsze będzie chora i bez dochodu, syn na studiach, tylko córka na szczęście już nie. Ale ja się zmieniłam, łatwiej stawiam czoła problemom, jestem silniejsza, a przede wszystkim strasznie zadowolona z życia. Tak naprawdę, pełną piersią.
Nie bez znaczenia na pewno jest fakt, że dostałam dwuletni kontrakt na pracę w ośrodku dla ludzi kompleksowo upośledzonych, gdzie i pracownicy, i szefowa, i sami podopieczni to jakby mi ktoś zastęp anielski na ziemię wysłał. W maju będzie równo dwa lata od czasu jak podjęłam walkę. Nieraz płakałam, wściekałam się, miałam wątpliwości, ale nigdy nie miałam pokusy, żeby się wycofać, zrezygnować. Nie umiem tego wyjaśnić racjonalnie, ale ustawienia mózgu zmieniły mi się na inne i nie mam zamiaru odpuścić.
To jakie uczucia towarzyszą temu literackiemu debiutowi, po takim ogromnym wysiłku, walce z chorobą?
Dla mnie napisanie powieści, to nie tylko proces – „wymyśliła, napisała, poprawiła z redaktorem, wydali”. To seria cudów, przypadków, ciężkiej pracy i prawdopodobnie najcięższej walki, jaką stoczyłam w życiu. Nie przesadzam. Walki ze sobą, z materią, z niską samooceną , z chodzącej słabizny ludzkiej stałam się uśmiechniętą, silną kobietą, która miewa słabe momenty. Daję sobie na nie przyzwolenie, bo to jest normalne. Ale nie jestem już zwłokami psychicznymi, to jest w tym wszystkim najwspanialsze. Wraz z odrzuceniem frustracji, odpadli też ludzie, którzy byli toksyczni i karmili się moim nieszczęściem, zostali przyjaciele i doszło wielu nowych, a potem to już seria niezwykle fortunnych zdarzeń, spotkań, rozmów i na sam koniec, w przypadku książki to ważne – pojawił się Michał Nalewski – redaktor prowadzący z Prószyńskiego. Wydawanie jest bardzo stresujące, ale i to zostało mi oszczędzone tak bardzo, jak się da, dzięki niemu, bo czuwał, żebym herszlaku nie dostała.
Kiedy zobaczyłam wydrukowaną książkę, wzięłam do ręki swoje egzemplarze, najpierw strasznie się wzruszyłam. Mam dzieci, więc wiem, jakie uczucia towarzyszą porodom, to jest dokładnie to samo. A w moim przypadku dochodzi jeszcze poczucie nadludzkiej walki o to dziecko. Na dodatek pierwsze recenzje są dobre, więc wypuszczam Rudą i Siwego w świat z poczuciem dobrze wykonanej roboty, czyli poród jest równocześnie wyjściem dzieci z gniazda. Mieszanka wybuchowa. Nie wiem, czy mąż borykający się z moimi nastrojami, nie będzie musiał się po tym wszystkim poddać terapii. A może swoje kije mu pożyczę? Mam wokół życzliwość ludzi, przyjaciół, ale też czytelników, których wcześniej nie znałam. Piszą, dzielą się swoim doświadczeniami, zawierzają swoje historie, to takie wzruszające. Jestem bardzo szczęśliwa.
Kasia Hordyniec – blogerka, tłumaczka i felietonistka. Zaczynała w „Tygodniku Siedleckim”, następnie pisała dla prasy polonijnej, głównie irlandzkiego „Tygodnika Polska Gazeta”. Czternaście lat temu osiedliła się w maleńkim miasteczku w hrabstwie Donegal, na północy Irlandii. Ma wieczny dylemat, co kocha bardziej – Warszawę, która jest pełna energii, dźwięków, ruchliwa i rozedrgana, czy spokój donegalskich plaż, niewielki irlandzki cottage z kominkiem i puste drogi, którymi można pędzić samochodem, śpiewając na cały głos. „Poza czasem szukaj” to jej debiut powieściowy.