Żyjemy z rakiem pod jednym dachem od dawna. Od tygodnia wiemy o jego istnieniu. Niechciany lokator, którego nienawidzimy i jednocześnie musimy szanować.
Czasami zastanawiałam się, co myśli człowiek, który dowiaduje się, że jest poważnie chory, jak reagują jego najbliżsi, mąż, żona, rodzice, dzieci, przyjaciele. Przyszło mi się zmierzyć z diagnozą: „to rak”… i w pierwszej chwili nie myślałam o niczym.
Tak jak spodziewałam się, że wyniki badań mojego męża mogą nie być dobre, tak samo odsuwałam od siebie myśl, że to może być nowotwór złośliwy. Wszystkie wyniki przed operacją były dobre, sama operacja również przebiegła bez komplikacji, mąż wrócił do formy bardzo szybko. Czekaliśmy tylko na wynik histopatologii, żeby zamknąć rozdział naszego życia pod tytułem: „Choroba”.
Poniedziałek, przedpołudnie, mąż właśnie miał wrócić po rekonwalescencji do pracy, ale termin odbioru wyniku sprawił, że musiał wziąć dodatkowy dzień urlopu. Ja jestem w pracy, dzwoni telefon, odbieram i słyszę: „to jednak jest rak”.
Nie pamiętam, żeby kiedyś zrobiło mi się tak niedobrze, spociły mi się ręce, nie wiedziałam, co powiedzieć. Zdołałam wydusić z siebie tylko krótkie: „wracaj bezpiecznie”… Płakałam przez całą drogę powrotną do domu, płakałam całą noc – jedną, drugą, trzecią. Rozmawialiśmy z mężem, szybko ogarnęliśmy sprawy dalszego leczenia.
Pomyślałam sobie w ten cholerny poniedziałek: „gdzie ty, Ewka, widziałaś do tej pory problemy, co nazywałaś problemem, mąż cię wkurzał, miałaś go dość? To teraz sobie wyobraź, po jak cienkiej linie razem idziecie i nad jak wysoką przepaścią. Chrzań wszystko. Życie jest ważne, życie razem jest ważne. Reszta sie jakoś zorganizuje”.
I w takim przekonaniu żyłam dwa, może trzy dni. A teraz? A teraz jest życie, jest codzienność, są dzieci, jest pies sikający na nowe panele i jakieś drobne i grube sprawy do ogarnięcia. Wstajemy rano, jedziemy do pracy, odwozimy dzieci do żłobka. Żyjemy dalej, czekamy na kolejne wyniki badań, na kolejne konsultacje, wyjazdy na drugi koniec Polski. Czy coś planujemy? Jutrzejszy obiad, najbliższy weekend, urodziny mamy i prezent na nadchodzący roczek kuzynostwa. Nie myślimy o wakacjach, choć nie wyobrażamy sobie, że możemy je spędzić inaczej niż razem.
Co się zmieniło? Posługujemy się pojęciami medycznymi, jakby to było słownictwo wyssane z mlekiem matki. Tłumaczymy znajomym, jak będzie wyglądało leczenie, czego można się spodziewać, co jest niewiadomą, Pamiętamy, że gdzieś tam w lipcu czeka nas wyjazd na Śląsk, że konieczne jest dalsze leczenie i że będą kolejne badania i kolejne wyniki.
Czego się nauczyłam? Że nie jesteśmy nieśmiertelni, że mamy po 30 lat, ale to nic nie zmienia. Bo chorują dzieci, osoby starsze i 30-latkowie też. I nauczyłam się jeszcze, że człowiek żyje do śmierci. Nigdy inaczej.