Go to content

Jestem złą matką, bo dzieci nie są pępkiem mojego świata

Moje życie nie jest skupione wyłącznie na dzieciach © Marta Młodziejewska

Jestem matką od 4 lat z niewielkim haczykiem. Dużo i mało jednocześnie. Ani ze mnie dinozaur, ani leszcz. Coś wiem, ale każdego dnia poznaję siebie bardziej. Uczę się swoich emocji, staram się być dla siebie wyrozumiałą kobietą, przeżywać porażki z godnością i wyciągać z nich jak najwięcej na przyszłość. Łatwo nie jest, ale unurana w zmaganiach z życiem też nie jestem… 

Pan Mąż jest dla mnie wsparciem, a nawet stał się fundamentem mojego macierzyństwa. Nie jestem już taką samą matką jak 4 lata temu. Nie zostawiam synów z ich ojcem i nie znikam na całe popołudnia, a nawet wieczory. Nie biorę na siebie miliona spraw, nie wmawiam sobie, że moim zadaniem jest zbawianie świata. Dziś, po tych 4 latach więcej rzeczy mam w… nosie.

Ostatnie pół roku to przełom w moim życiu. Dostałam od życia, od otaczających mnie osób niezłą lekcję. Miałam wąskie grono przyjaciół. Dziś wiem, kto naprawdę jest moim przyjacielem. Okazało się, że, jak się jest choć trochę bardziej rozpoznawalnym od sąsiadki z mieszkania obok, to wolno mniej, to „należy być przygotowanym” na wylewające się szambo, to „trzeba się liczyć”  z bezpodstawnym obrażaniem przez innych. Mniej aktywni w życiu są bardziej aktywni w internetach i „mają prawo komentować”…

Mnie uczono szacunku do czyjejś pracy, zaangażowania i poglądów, ale osoba, która mnie tego wszystkiego nauczyła, pamiętała wojnę, tę prawdziwą, więc jej nauki były „nie na czasie”… Dziadku, wierzę, że niezmiennie byłbyś ze mnie dumny… Przeklinać też kiedyś przestanę. Obiecałam Ci i to ostatnia obietnica do spełnienia…

Ale ja nie o tym dziś chciałam…

Kiedy urodził się starszy M, mój świat się zmienił. Wolny strzelec został nieco uziemiony, a na pewno uziemił Pana Męża, który zajął się popołudniową opieką nad dzieckiem. Wolny strzelec poznał też zalety prywatnego żłobka. Kiedy urodził się młodszy M, wolny strzelec wskoczył na wyższy level życia…
Starszy spał, jadł, spał, sr… kupę robił i spał… Młodszy robił dokładnie to samo, ale też chorował. W międzyczasie zachorował Pan Mąż i do dziś wszystkim moim znajomym, czytelnikom jestem wdzięczna za wsparcie, które wówczas do nas płynęło szerokim strumieniem (czasami czytam wiadomości i ryczę).

Jeszcze przed urodzeniem starszego syna ludzie mówili, że wrócimy „do kościoła na klęczkach, kiedy pojawi się choroba w rodzinie”. To był bardzo trudny czas, ale jakoś nie prosiliśmy żadnej wyższej siły o rozwiązanie problemów zdrowotnych mojej rodziny.

Pamiętam dobrze tamte emocje. Pamiętam, jak ryczałam nocami pod prysznicem, żeby Pan Mąż nie widział, że boję się kolejnego dnia, kolejnych wyników, że nie mam już siły wszystkim tłumaczyć, że lekarze ciągle każą nam na coś czekać. Pamiętam też napady astmy u młodszego M i chodzenie między naszym łóżkiem a łóżeczkiem syna. Pamiętam liczenie uderzeń serca na minutę, obserwowanie unoszącego się brzucha, wyliczanie dawek leków, żeby płuca zaczęły wentylować normalnie, a przepona uspokoiła się chociaż na kilka godzin. Do tego czytanie składów niemal każdego kupowanego produktu, bo soja, pszenica, mleko, jajko były groźne dla zdrowia tego małego, tupiącego po panelach szczęścia.

Gotowałam więc wieczorami potrawy bez alergenów, pakowałam w słoiki, opisywałam datą, ale z tyłu głowy cały czas miałam wyniki męża i jego chorobę.

Dziś już jest „po sprawie”. Nauczyliśmy się funkcjonować z astmą i alergią młodszego M, onkolodzy twierdzą, że Pan Mąż jest zdrowy. Żyjemy sobie jak (nie)przeciętna rodzina. Wychowujemy naszych synów inaczej niż każda znana nam para, nie stawiamy ich w centrum naszego życia. Kochamy ich, ale jesteśmy surowi i dość stanowczy. Nie pozwalamy na rozwalanie planów, pacyfikujemy fochy, uczymy samodzielności. Osoby postronne często postrzegają nas za kosmitów, odszczepieńców, bo wyjeżdżamy bez dzieci, bo podrzucamy synów do rodziny, żeby pojeździć na motocyklach, bo na rodzinne uroczystości chodzimy bez dzieci, choć inni stroją swoje królewny i swoich rycerzy, a my skupiamy się na sobie i swoim dobrym samopoczuciu, bo pozwalamy dzieciom zrobić sobie krzywdę, spaść ze schodów, rozbić głowę na placu zabaw, bo nie wpadamy w panikę, gdy któraś z naszych latorośli ryczy, jakby świat się kończył.

Staram się przytulać nasze dzieciaki, kiedy tylko jest okazja. Staram się tłumaczyć ciąg przyczynowo-skutkowy. Staram się kochać mądrze, nie rozpieszczać i być partnerem w poznawaniu świata. Najważniejszy w moim życiu jest jednak mąż. Wielokrotnie już mówiłam, że bez niego byłabym w… nie wiem, gdzie bym była, ale na pewno nie tu, gdzie jestem teraz. Jest moją ostoją, gwarancją szczęścia, najlepszym wyborem życiowym. Gwarantuje mi życiowy rollercoaster, nigdy nie jest nudno, życie z nim daje ten dreszczyk emocji, który musi się podobać. Dzieci ten nasz świat uzupełniają, ale nie są centralnymi puzzlami układanki.

 

Zajrzyj na mój profil na Facebooku i zostaw ślad po sobie. Jeśli się ze mną nie zgadzasz, też zajrzyj 😉