Jak zareklamowałabym serial „Sceny z życia małżeńskiego?”. Zamiast szybkiej decyzji o ślubie i słuchania rodziny w tej kwestii: „Sceny z życia małżeńskiego”. Zamiast nauk przedmałżeńskich: „Sceny z życia małżeńskiego”. Zamiast szybkiej decyzji o rozwodzie: „Sceny z życia małżeńskiego”. Po rozwodzie– „Sceny z życia małżeńskiego”…
Nie wiem, czy obejrzałam kiedyś tak prawdziwy, bolesny film o wieloletnim związku i rozstaniu. Związku ludzi, którzy zaczęli ze sobą być, zanim tak naprawdę poznali siebie, dowiedzieli się kim są, czego potrzebują, jaki rodzaj relacji chcą budować. Ile jest takich małżeństw? Pobieramy się szybko niesieni wielką miłością, zauroczeniem albo przekonaniem, że „powinniśmy zakładać rodzinę”.
Większość z nas nie ma żadnych wyobrażeń, jak to ma wyglądać, ile będzie wymagać pracy, bo przecież wszystkie komedie romantyczne kończą się na „żyli długo i szczęśliwie”. A potem jesteśmy zszokowani, że rzeczy nie dzieją się same. Że druga osoba nie zapełnia naszej pustki, nie spełnia oczekiwań, nie jest taka jak sobie wyobrażaliśmy. Że nic nie jest takie, jak sobie wyobrażaliśmy.
Ktoś powie, że to film lewacki (czytałam takie opinie– jakby zdradzanie się było lewackie). Kogoś może złościć (sama kilka razy chciałam wyłączyć, bo miałam poczucie, że to najbardziej pesymistyczna wersja małżeństwa jaką można sobie wyobrazić), ktoś uzna, że to nie o nim ( i świetnie).
Jednak większość z nas odnajdzie choćby kawałek siebie w historii Miry i Jonathana (w tej roli rewelacyjni: Jessica Chastain i Oscar Isaac). I większość z nas popełnia podobne błędy.
Oszukiwanie siebie
Poznajemy ich i już w pierwszym odcinku czujemy emocjonalny niepokój. Chociaż to taka idealna para. Mają piękny dom, córeczkę, on jest pracownikiem naukowym, intelektualistą, ona zarabia na dom. Tak się umówili. Wydaje się, że wszystko gra, że to układ obojgu pasujący. Ale szybko orientujemy się, że nie, nie gra. Widzimy to w tym, jak nerwowo łapią się za ręce przy znajomych, chociaż wcale tego nie potrzebują, jak sobie dogryzają, jak bardzo koncentrują się na związku przyjaciół, którzy otwarcie przyznają się do zdrad.
Czy ludzie szczęśliwi zajmują się związkiem innych? Czy ludzie, którym pasują to, kim są analizują małżeństwa przyjaciół? Nie. Mira i Jonathan (moglibyśmy wpisać tu dowolne imiona) są krytyczni, oceniający, bo robią wszystko, żeby nie przyjrzeć się sobie. I temu w jakiej kondycji jest ich relacja.
Nie wiem dlaczego, ale gdy oglądałam „Sceny z życia małżeńskiego” przypomniało mi się kilka szczęśliwych rodzin, które znam. Ot, choćby z wakacji. Patrzymy i zazdrościmy. Jadą na urlop super samochodem, z dwójką cudownych dzieci, są piękni, młodzi …a i tak czuć między nimi podskórny konflikt. Ona nie mówi wprost: „Pls, zajmij się dziećmi, chcę odpocząć” tylko zaczyna syczeć: „Nigdy się nie zajmujesz dziećmi może chociaż na wakacjach”. A, gdy ona wyciąga pieniądze, bo chce za coś zapłacić, on szepcze jej do ucha. „Znowu wydajesz!”.
Czy wszystkie małżeństwa takie są? Oczywiście, że nie. Ale te tuż przed kryzysem, w kryzysie, a z nieumiejętnością powiedzenia prawdy– owszem.
Bezwzględność
Nie ma znaczenia, czy to kobieta, czy mężczyzna. Jest moment w związkach, które przeżywają kryzys, że jedno staje się ofiarą, drugie oprawcą. Czasem zamieniają się tymi rolami, ale zawsze ktoś zaangażowany jest bardziej, ktoś mniej. Gdy Mira oznajmia mężowi, że odchodzi, on jest w szoku. Kompletnie się tego nie spodziewał. Ona zaczyna narrację obwiniania. „Byłam przy tobie samotna, umierałam każdego dnia, czułam się nieszczęśliwa”. Każdemu, kto był w takim punkcie życia– zadrży serce. Słyszał takie rzeczy, mówił je. To aż boli, bo uświadamia, jak bardzo potrafimy nie myśleć o drugiej osobie, rodzinie, gdy chcemy ją porzucić. Gdy myślimy (czasem może mamy rację), że szczęście jest gdzieś indziej.
Do tej pory to mężczyzna był tym zostawiającym. Człowiekiem ze spakowanymi walizkami, jedną nogą w nowym życiu, który jeszcze musi „to załatwić”, powiedzieć partnerce, od której odchodzi. Opędzić się od niej, jak od niewygodnej przeszłości. Pozbyć się poczucia winy zwalając na nią– to przez ciebie odchodzę, byłaś beznadziejna, nie rób teraz scen. Przypomnijmy sobie choćby film „Co przyniesienie jutro” (reż. Hope Gap).
W „Scenach” „oprawcą” (a raczej osobą dążącą do wolności) jest kobieta. Ona nie chce już rozmawiać, chce wyjść. Decyduje się pojechać do kochanka, do nowej pracy, zostawić córkę pod opieką męża. Rozporządza czasem dziecka tak, że możemy mieć skurcz żołądka. Ja miałam, choć potem analizowałam z koleżankami, dlaczego byłam na nią taka wściekła. Bo nie potrafimy przyjąć, że kobieta też ma prawo pomyśleć o sobie? Być rodzicem dochodzącym? Bo my, kobiety, nie jesteśmy tego nauczone i dlatego tak surowo oceniamy siebie nawzajem?
Niedocenienie. Nadmierne oczekiwania
Mira się wyprowadza, robi się atrakcyjniejsza, pewniejsza siebie. Przez kolejne odcinki obserwujemy kolejne zrywanie więzów. Okazuje się to, niestety, nie takie proste. Ta wiwisekcja tego, ile łączy ludzi, ile niewidzialnych nici jest aż przerażająca. Oboje się miotają, aż człowiek ma ochotę krzyknąć do nich. „Weźcie to już utnijcie, nie róbcie scen”. Tutaj spierałam się z przyjaciółmi: oni rozstają się tak długo, bo jednak się kochają, czy może tkwią w związku– koluzji? Służyli tylko zaspokajaniu swoich potrzeb dlatego nie potrafią zerwać?
Już niby nie są razem, a ciągle są. On chodzi na terapię, uczy się żyć bez niej.
W końcu Mira zaczyna żałować rozstania. Kochanek nie okazuje się tak idealny, życie bez Jonathana również. Uderza ją to w momencie, gdy sprzedają dom, wszędzie stoją poustawiane kartony. Mira nie chce podpisać papierów rozwodowych, opowiada mężowi o porażce w pracy. Ale on już nie chce tego słuchać. Mówi: „Już tego nie czuję, nie boli mnie to”. Te historie też znamy, prawda? Ktoś nas zostawia, potem chce wrócić. Albo odwrotnie. Im ona bardziej napiera, tym on bardziej nie chce. Pierwszy raz unosi się emocjami, chociaż do tej pory był aż za spokojny, wyważony, co też mogło złościć. Bo jak można tak spokojnie znieść to, że ktoś cię zdradza?
Nie chcę dalej spoilerować, ostatni odcinek to majstersztyk. W jakimś sensie wywraca flaki i zaczynamy szukać odpowiedzi na pytanie o swoje życie. Jak chcemy, żeby wyglądały nasze relacje? Jakie mamy oczekiwania? Jak wyobrażamy sobie miłość? Po co nam ona w ogóle jest? Dlaczego tak często uważamy, że najlepiej tam, gdzie nas nie ma? Dlaczego nie doceniamy tego, co mamy? Albo dlaczego chcemy wrócić do tego, co było nudne i znane?
Te pytania każdy będzie miał inne. I czegoś innego dowie się o sobie. Wczoraj moja przyjaciółka powiedziała, że to film o tym, że nie da się wygrać z własną naturą. Inna, że to film o iluzji. A dziś koleżanka z pracy była zirytowana, że człowiek po jednym, nieudanym związku, może zacząć ranić inne osoby, jakby już nie mógł być dobry. Jakbyśmy tylko raz mogli być oddani i wierni. Dla mnie to wciąż film o miłości i o tym, jak jej czasem nie doceniamy.
Naprawdę warto obejrzeć – nie tylko wtedy, gdy macie małżeński kryzys, czy jesteście w wieloletnim związku.