Go to content

Renata Dancewicz: bywam egoistką, lubię mieć swoje życie i czas dla siebie

– Uważam, że nie muszę spełniać jakichś wielkich wymagań, żeby myśleć o sobie – feministka. Taka kobieta po prostu może robić różne rzeczy – to, co chce. Każdy, kto nie uważa, że kobiety są gorsze i że miejsce ich jest tylko w kuchni, łóżku i kościele, jest feministą. Czasem wydaje mi się, że feministki powinny zatrudnić jakąś dobrą agencję PR-ową, żeby ocieplić swój wizerunek – mówi Renata Dancewicz. Przyznaje też, że nie jest matką-kwoką dla własnej wygody, bo bywa egoistką i lubi mieć swoje życie i czas dla siebie. Z gwiazdą rozmawiamy o 25-leciu serialu „Na Wspólnej”, macierzyństwie, feminizmie i jeszcze kilku innych ważnych sprawach.

Jesteś w „Na Wspólnej” od samego początku. Okazuje się, że potrafisz być bardzo wierna.

– Nieoczekiwanie tak. Jestem niezwykle wierna swojemu numerowi telefonu i „Na Wspólnej”. (śmiech)

Pamiętasz moment, 20 lat temu, kiedy dostałaś tę propozycję pracy? Sądziłaś, że to będzie taka długa przygoda?

– W życiu! Tym bardziej, że po pierwszym tygodniu spędzonym na palnie, dotarło do mnie, że będę pracowała w trybie po 12 godzin na dobę. Byłam więc autentycznie przerażona, bo pomyślałam, że to mi skasuje życie prywatne, ale na szczęście wszystko się unormowało dzięki wielowątkowości tej opowieści. W tej chwili praca przy „Na Wspólnej” zajmuje mi parę dni w miesiącu.

Powiedziałaś, że ten serial daje ci w obecnych czasach stabilność finansową i dlatego nie musisz pracować dla TVP. To wyznanie było dla ciebie aktem odwagi?

– Uważam, że jak ma się swoje poglądy, to nie ma co ich ukrywać. Dla mnie ważne są sprawy światopoglądowe, dlatego mówię jako kobieta, feministka i ateistka. Uważam, że to, co się dzieje teraz w naszym kraju, jest demolką. Sposób, w jaki PiS zawłaszczył telewizję publiczną, to jest naprawdę skandal. Dlatego mówię otwarcie, że cieszę się, że nie muszę tam pracować. Ale absolutnie nie osądzam kogoś, kto tam pracuje, bo jeśli ja nie miałabym pracy i pieniędzy, to pewnie bym też tak robiła. Dziś cieszę się, że nie muszę.

Wolisz podejmować ryzykowne decyzje, ale w zgodzie z sobą?

– Sprawdza mi się to. Intuicja w ostatnich czasach jest wreszcie doceniona jako funkcja mózgu. Poza tym wychodzę z założenia, że nawet jak zrobisz coś, co okaże się niezbyt udane, możesz z tego wyciągać wnioski. Najgorzej jak zrobisz coś, do czego nie jesteś przekonana, to potem masz do siebie dwie pretensje: że nie wyszło i jeszcze że to nie była twoja decyzja. Myślę, że trzeba wierzyć swojemu ciału, intuicji, organizmowi. Poza tym mało rzeczy jest nieodwracalnych i to też jest pocieszające.

Renata, zmieńmy na moment temat. Pamiętam jak w 2003 roku opowiadałaś prasie, że zostawiłaś swojego 7-miesiecznego syna i wyjechałaś do Tajlandii. Pamiętam larum i krzyk matek Polek. Przyznaję się, byłam jedną z nich. Dopiero teraz zrozumiałam, że miałaś rację.

– Po siedmiu miesiącach macierzyństwa byłam tak umęczona karmieniem piersią, że mocno czułam, że potrzebuję się jakoś odstresować. Kiedy wróciłam po dwóch tygodniach, to pierwsze pytanie mojej mamy brzmiało: „No i jak? Poznał cię?”. A ja jej powiedziałam: „Nie wiem, czy poznał, ale od razu polubił, bo się uśmiechnął”. Nie wierzę, żeby dwutygodniowa przerwa w kontakcie z mamą zrobiła wyrwę czy krzywdę w psychice mojego dziecka, tym bardziej, że przecież Jurek miał też: tatę, babcię, opiekunkę. Z obserwacji jednak wiem, że kobiety zagarniają dzieci dla siebie. Uważają, że wszystko zrobią najlepiej i ten tata, który nawet chce się jakoś zaangażować, jest na cenzurowanym. Ja nigdy nie miałam takich zapędów. Może dlatego, że jestem dosyć ufna w takim sensie, że nie biorę pod uwagę, że coś złego się nagle stanie. Raczej biorę pod uwagę wariant optymistyczny. Nie lubię się martwić na zapas, dopiero kiedy popadam w kłopoty, to zastanawiam się, co robić.

Jest takie powiedzenie, że do wychowania dziecka potrzebna jest cała wieś. Ja uważam, że zostawianie dziecka tylko matce, to jest straszna presja i okropna niesprawiedliwość. Bo to by znaczyło, że kobiety płacą cenę za rozmnażanie się ludzkości. Tak nie powinno być! Kiedyś rodziny były takie wielopokoleniowe i dzieci znajdowały w nich swoje miejsce. Nie powinno być tak, że istnieje tylko matka i dziecko na piedestale, wokół którego potrzeb wszystko się kręci. Takie dziecko dostaje złe sygnały. Jak potem samodzielnie wychodzi w świat, to nagle okazuje się, że nie jest już królem dżungli i wtedy ma totalny szok.

Kiedy pisałam pierwsze teksty w latach 90., mówiłam kobietom, że są niemal omnipotentne. Dziś, przy okazji tej rozmowy, chciałabym przeprosić kobiety, które czytały kiedyś, że można być jednocześnie super: matką, córką, żoną, pracowniczką i kochanką. Skąd ty od samego początku macierzyństwa wiedziałaś, że to blaga?

– Dzieci rodziły się od zawsze, a my nadal robimy błąd, uważając, że tak dużo w ich wychowaniu od nas zależy. Jako rodzice jesteśmy winni dzieciom: miłość i poczucie bezpieczeństwa oraz podstawowe instrumenty, żeby sobie radziły samodzielnie w swoim dorosłym życiu. Nasze dzieci to są jednak oddzielne osoby. Kiedyś przeczytałam wywiad z pedagożką z Brazylii, która mówiła, że tak naprawdę najważniejszą decyzją, jaką podejmują rodzice, jest wybór miejsca zamieszkania.

A to jakieś zaskakujące podejście do macierzyństwa!

– Właśnie! Ale przecież zupełnie inne środowisko ma twoje dziecko, jak mieszkasz na wsi, inne w mieście, w centrum, na przedmieściach. W pewnym momencie rodzice tracą też swój powab dla nastolatka i nagle rówieśnicy grają już pierwsze skrzypce. Dzieci powinny się bawić z innymi dziećmi, a nie z rodzicami. Kiedyś były podwórka. Zawsze chciałam, żeby Jurek miało blisko szkołę, przedszkole, żeby nie spędzał pół dnia na dojazdach. Nie jestem matką-kwoką, ale to też dla własnej wygody, bo bywam egoistką i lubię mieć swoje życie i czas dla siebie. Myślę, że moje macierzyństwo polegało kiedyś i w sumie nadal polega na takim dotarciu się z dzieckiem, by każde z nas miało jak najlepiej. Poświęcanie się dla syna czy córki, branie dla niego pożyczek… u mnie nie ma takiej opcji.

Teraz popularne są kredyty na zagraniczne studia dzieci.

– Jestem fanką szkolnictwa publicznego, chociaż to dziwnie brzmi w dzisiejszych czasach. Jurek właśnie poszedł na studia na uniwerek, na filozofię i zawsze uczęszczał do szkół publicznych. Myślę, że te prywatne i społeczne mają wiele plusów i rozumiem rodziców, którzy chcą dzieciom zapewnić wszystko, co najlepsze. Jednak ufam, że w szkołach publicznych Jurek mógł spotkać różnorodność, która w moim rozumieniu jest bogactwem. Są takie badania, z których wynika, że z klas mieszanych wszyscy mają większe korzyści. Geniusze uczą się socjalizacji, dzielenia się, urwisy – okiełznywać emocje itp.

Powiesz mi, dlaczego kobiety boją się dziś mówić, że są feministkami?

– Kiedyś w latach 90. bycie feministką było pojęciem ośmieszającym i wykluczającym. Pamiętam kampanię wyborczą Hanny Gronkiewicz-Walc na prezydentkę Warszawy, która śmiała się, że ona „przecież nie jest feministką” albo wywiad Donalda Tuska, który podśmiechiwał się dobrotliwie z feministek. Teraz już by sobie na to nie pozwolili.

Uważam, że nie muszę spełniać jakichś wielkich wymagań, żeby myśleć o sobie – feministka. Taka kobieta po prostu może robić różne rzeczy – to, co chce. Każdy kto, nie uważa, że kobiety są gorsze i że miejsce ich jest tylko w kuchni, łóżku i kościele, jest feministą. Czasem wydaje mi się, że feministki powinny zatrudnić jakąś dobrą agencję PR-ową, żeby ocieplić swój wizerunek.

Ja wcześnie zerwałam z kościołem, choć wychowywałam się u babci, która była bardzo religijna. A może właśnie dlatego. Widziałam, że jest ksiądz, są panie i to one mu gotują, sprzątają, ubierają kościół w kwiaty, a potem jeszcze słyszałam, że dziewczynka nie może być kapłanem, bo nie wiadomo dlaczego. Już jako dziecko stwierdziłam, że nie chcę być w takiej organizacji, która ma mnie za podludzia.

Może cię zaskoczę, ale mimo że nie chodzę do kościoła, mam sporo sentymentu, ciepłych myśli dla tych ludzi, którzy wierzą.

– Masz rację, że to nie jest dobra droga, żeby mówić pogardliwie „moherowe babcie”. Na tym polega właśnie sukces Rydzyka. W latach dziewięćdziesiątych zrobiła się narracja neoliberalna, że każdy jest kowalem własnego losu, że jeśli nie jesteś w stanie zarobić i zafundować sobie wakacji na Hawajach, to jesteś nikim. Rydzyk tych wszystkich ludzi ze skreślonych PGR-ów zagarnął do siebie.

Na wsiach nadal nie masz żadnej konkurencji dla kościoła. Nie ma czegoś, co byłoby wspólnotą, która organizuje ludziom życie. Jednak moim zdaniem to nie jest zasługa kościoła, tylko takiej totalnej pustyni, bo my jako społeczeństwo nie oferujemy ludziom nic w zamian. Kiedyś były koła gospodyń wiejskich, świetlice, klubokawiarnie…

Od wielu lat pomieszkuję na Warmii pod Ornetą, kumpluję się z ukochaną sąsiadką Wiesią. Tam są bardzo fajni ludzie i jak słyszę pogardliwe komentarz wobec nich, czuję jakby ktoś dźgnął mnie ostrogą. Nienawidzę takiej wyższościowej narracji, do której ludzie nie mają prawa, bo nawet jeśli jesteś arystokratką, to nie jest twoja zasługa. Po prostu urodziłaś się w takim miejscu. Pogarda bardzo źle świadczy o człowieku, ja takich ludzi skreślam.

Konsekwentnie podążasz swoją (nie wszystkim wygodną) drogą. Skąd w tobie taka siła?

– Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym, nie dzielę włosa na czworo. Myślę, że to jest kwestia usposobienia, które jest genetyczne. Nie jestem kobietą, która lubi pamiętać złe rzeczy. Raczej jestem lekkomyślną optymistką. W dodatku dość mało spostrzegawczą, mam wadę wzroku – 3.00 i nie noszę okularów, więc dużo rzeczy mi umyka. Pewnie to jest też kwestia wychowania, bo miałam fajnych rodziców, którzy nie przypieprzali się do mnie za bardzo. Dostałam od nich dużo wolności, mieliśmy normalny dom, gdzie dzieci były kochane i szanowane.

Pomogła mi też literatura. Jak powiedział Umberto Eco: „Kto czyta książki, żyje podwójnie”. Wtedy rozszerza ci się empatia i poglądy. Do tej pory jak mam chandrę, lubię zagłębić się w książce, lubię uciec, znaleźć się w innym świecie, żeby przeczekać. To są być może takie emocje zastępcze. Może takie życie jest na niby? Ale jednak, jeśli masz do czynienia z dobrą sztuką lub literaturą, to jest przecież zajebiste.

Jak chronisz się przed dzisiejszym zalewem mediów?

– Jestem oldschoolowa. Nie wierzę w „pokazywactwo” okna wystawowego. Nie mam Instagrama, Facebooka, mam za to maila. Ostatnio jednak i ja kapnęłam się, że przez parę miesięcy nie czytałam, bo „leciałam seriale”. Na szczęście przyszedł moment, że poczułam nasycenie i wróciłam do książek. Jestem też kinomaniaczką, więc często wychodzę z domu, siadam przed wielkim ekranem w ciemności i nagle ten świat… To jest cudowne.

Dlaczego nie masz Instagrama?

– Jestem strasznie leniwa, a im człowiek jest starszy, tym mniej ma czasu, więc chcę go poświęcić na rzeczy, które lubię: na kino, książki, imprezy ze znajomymi, brydża. Myślę też, że bardzo dobrym stanem jest nic-nie-robienie. Tylko leżysz sobie albo kąpiesz się w wannie, albo idziesz na spacer i trochę się nudzisz. To mój ulubiony reset mózgu.

Dzisiaj to największy luksus.

– To jestem też luksusowa (śmiech). Kiedyś, jak jeździliśmy z kolegami z teatru busikiem, to sobie siedzieliśmy i gadaliśmy, a teraz każdy siedzi w telefonie, ogarnia Instagram, robi relacje. Ludzie są, ale ich nie ma, zajmują się robieniem fikcji. Rozumiem, że to się przydaje, że moi koledzy na tym zarabiają pieniądze.

Ty też mogłabyś zarobić…

– To akurat jest coś, co by się przydało. Kiedy wybuchła pandemia i z synem oraz jego kolegą wynieśliśmy się na trzy miesiące na wieś, żyliśmy prostym życiem. U mnie w domu nie ma centralnego ogrzewania, więc sobie paliliśmy w piecach i nawet wtedy przemknęło mi przez myśl, żeby pokazać to na Instagramie. Ale przepadło, bo doszłam do wniosku, że to wbrew mojej naturze.

O, Myszkin, mój pies, bardziej nadaje się na bohatera. Nawet wymyśliłam „Przygody Myszkina i jego lekkomyślnej pani”, książeczka albo blog. Myszkin jest najbardziej niezwykłym psem, jakiego znam. Tak mądry, tak survivalowy, on się dopasuje do każdej sytuacji. Nienawidzi smyczy, już mi siedem przegryzł. Nawet jak da w długą, to wraca.

Kiedyś powiedziałaś ciekawe zdanie „życie jest zajebistym chaosem, sukcesem jest tylko ogarnianie jego kawałków”.

– Zobacz, jak się nic nie robi, to wszystko zarasta. Jak nie ogarniasz bałaganu, to masz coraz więcej kurzu, brudu, naczyń do zmywania. Codziennie odsuwasz ten chaos, nicość, śmierć i w ten sposób podtrzymujesz życie. Nie możesz całego świata uporządkować. Robisz tylko tyle, ile jesteś w stanie. Kawałek zmywania, dwie półki w lodówce. Niektóre rzeczy trzeba robić: trzeba płacić podatki, chodzić do dentysty… No i trzeba się rozpieszczać, być dla siebie dobrym.

Jak się rozpieszczasz?

Chodzi o to, żeby robić jak najmniej rzeczy, których nie lubisz w życiu. Nie spotykać się z ludźmi, których nie lubisz. Po co? To jest krew w piach. Lepiej spotykać się z fajnymi ludźmi. Lubię dużo spać, dobre jedzenie, masaże, podróżować, grać w brydża.

Na koniec powiedz proszę, w którym teatrze będzie można cię zobaczyć najszybciej?

– 27 października mam premierę „żONa”. Jest to sztuka młodej francuskiej aktorki, która się nazywa Jade-Rose Parker. Gramy tam z Piotrem Polkiem, Czarkiem Łukaszewiczem i z Justyną Fabisiak, a reżyserem jest Adam Sajnuk. Zapraszam wszystkich do „Małej Warszawy”.