Rozglądam się wokół i przecieram oczy ze zdumienia. Większość moich znajomych – mądrych, zdolnych i naprawdę fajnych kobiet uwikłana jest (tak, dokładnie to słowo przychodzi mi na myśl) w relacje z mężczyznami, w których obie strony nie są sobie równe. To układy, w których ona bierze na siebie całą odpowiedzialność za związek, a on tylko trwa obok jak wisienka na związkowym torcie. I trochę tak jest traktowany. Dobrze, że jest bo bez niego byłoby jakoś tak niepełnie…
Z. poznała właśnie P., bardzo fajnego chłopaka, innego niż wszyscy dotychczasowi jej znajomi. Główna różnica polega na tym, że on ma „jakieś” zainteresowania. Że książki czyta, podróżuje. Ma swoje zdanie na prawie każdy temat. To na Z. robi bardzo duże wrażenie. Takie, że angażuje się w ten związek prawie natychmiast. Prawie natychmiast wyobraża sobie także wspólny dom z ogródkiem i kota i psa. I może jeszcze dzieci. Minął miesiąc, odkąd się spotykają, a P. nie przestał być interesujący. Ale Z. się stresuje, że ona nie jest wystarczająco interesująca dla niego. Mija następny miesiąc, a ona wymyśla ciągle nowe rzeczy, które mogliby robić razem. „Fajnie nam, prawda?” – dopytuje na weekendowym kursie fotografii czarno-białej. „Fajnie” – potwierdza on, wcale tego nie analizując. Fajnie to fajnie. Kropka. Dobrze się bawią, odkrywają razem nowe hobby, seks jest wspaniały, a do tego Z. świetnie gotuje. Co kilka dni zaskakuje go nowym daniem, przygotowuje kolacje, P, czuje się wyjątkowo. Nie ma tu o czym rozprawiać. No może ona trochę za bardzo się stara, ale najwyraźniej to lubi, więc po co sprawiać jej przykrość.
Mija pół roku, ona przedstawia go rodzicom. P. jest wyluzowany, ona umiera z niepokoju. „Taki chłopak to skarb- mówi jej mama – pilnuj, żeby od ciebie nie uciekł”. I Z. wpada w panikę. Bo co będzie, rzeczywiście, jeśli on pozna kogoś ciekawszego niż ona? To się zdarzy na pewno, więc trzeba kuć żelazo póki gorące. Z. przebąkuje o wspólnym mieszkaniu, mówi, że mogliby wziąć tego psa. I wtedy wydarza się „katastrofa”.
P. odpowiada: „może byśmy trochę zwolnili? Po co przyspieszać, teraz jest dobrze”. Z. jest przerażona. Bo z całą pewnością okazało się, że on się już znudził i teraz ucieknie. Ucieknie na amen, a może już kogoś ma? A tak w ogóle, to co to znaczy, zwolnić? Przecież pół roku regularnego spotykania się zobowiązuje? Przecież gotowała mu te cholerne kolacje, przecież się starała, przecież nawet przyjaciół odstawiła na boczny tor. Wszystko dla niego. Czy on w ogóle coś dla niej poświęcił? „Nie” – zabrzmiała jej w głowie odpowiedz.
A potem przyszło opamiętanie, że jest trochę jakby głupia (refleksja osobista) i tak jakby trochę za mocno zdesperowana. I że to widać, bardzo. Więc całą siłą woli i mocno wbrew sobie oddala się od P.. Dla własnego dobra, jak mówi. Nie biega już na targ ekologiczny po ekologiczną rybę. Nieco zdziwiony P. dzwoni pierwszy, pierwszy raz, rozmawia z nim nonszalancko, ale uprzejmie. Układ sił się zmienia, zaczynają wszystko od nowa. Na nowych zasadach. To działa.
K, bierze rozwód z mężem. Ale, chociaż sama odeszła, nie może się pogodzić z tym, że on już „nie jest jej”, cokolwiek to znaczy. Taki absurd. Nie chciała go, teraz nagle znów chce. Ale nie dlatego, że kocha. Chora z zazdrości przegląda portale społecznościowe w poszukiwaniu zdjęć, na których z kimś go „przyłapie”. Co jakiś czas chwyta ją żal i tęsknota. A najbardziej to strach, że bez niego nie da rady. Żyją trochę jak na huśtawce. On wraca, potem K. każe mu pakować walizki. W końcu on ma już dość.
Mija kolejne kilka miesięcy i mąż K. rzeczywiście zaczyna się z kimś spotykać. Nie zobowiązująco, ale kogoś poznał. K. dostaje szału. Chce wycofać pozew, robi sceny zazdrości. Jak on tak może?! Wydzwania do niego, robi mu awantury. Zdziwiony mąż odpowiada: „Przecież odeszłaś, to czego ty jeszcze chcesz?”. K. chce, żeby był. Po prostu. Żeby można było pójść razem na spacer, a w sobotę na zakupy. Żeby jak dawniej chodzili do jej znajomych i do rodziców na obiad. Jakoś zaczyna zapominać, że wcale nie byli razem szczęśliwi, że się zupełnie nie rozumieli. Może nie mieli o czym rozmawiać. Ale BYŁ. A teraz nie ma nikogo. I jak ona teraz przetrwa? Jak sobie poradzi? Mąż K. już nie wróci, powiedział jej to definitywnie. K. chodzi na terapię, już go nie podgląda na Facebooku. Ale nadal cierpi, bardzo. Bo tyle poświęciła, tyle z siebie dała. I ten kredyt na mieszkanie i te wakacje, takie jak lubił – zawsze na Mazurach, nigdy tam, gdzie wolałaby K. I nawet to, że nie chciał dzieci, bo bał się konkurencji do jej miłości. Zrezygnowała z macierzyństwa dla niego.
„Prawda jest taka, że faceci są jak koty” – mawia przyjaciółka Z.. Kot zawsze spadnie na cztery łapy. Ale my już nie. My zostajemy nieco mocniej poranione, nasze emocje tłumimy wewnątrz i coraz trudniej uwierzyć, że przecież samemu można bardzo dobrze żyć. Że związek z mężczyzną to nie „konieczność”, ale wolny wybór. Przestańmy tak kurczowo trzymać się mężczyzn. Bo zrobimy sobie krzywdę.