Go to content

„Przepraszam, jutro już wstanę”. O silnej kobiecie, która przeżywa załamanie

Fot. iStock / da-kuk

Muszę odpocząć. Chcę zawinąć się w kołdrę. Chcę oszukać, że jestem chora. Chcę powiedzieć wszystkim, że nie mam nic do powiedzenia więcej, nic do zrobienia i jest mi tak smutno, że żadne „będzie dobrze” mi nie pomoże. Ani żadne „rozumiem”, ani „przykro mi”. Nie chcę poniedziałku. Ani nie chcę wtorku. Środę też mam w dupie. A weekend mnie nie interesuje. Za chwilę będę znów silna. Wiem to. Ale teraz nie jestem.

Lubiłam swoją siłę. I radość. Inni też ją lubili. Dziś świat jest bardziej klarowny niż kiedyś – nie lubimy maruderów, pesymistów, nazywamy ich energetycznymi wampirami. Bardzo bałam się być energetycznym wampirem. Więc dużo się śmiałam.

Śmiałam się, gdy moi rodzice się rozwiedli i z dnia na dzień zostałam sama z mamą. Myślałam, że tym śmiechem pomogę mojej mamie, która śmiała się mało. Za to dużo płakała. Wtedy pomyślałam, że płacz nie jest fajny. Obiecuję, rzadko płakałam. Pierwszemu narzeczonemu, który mnie rzucił powiedziałam tylko: „okej”. Drugiemu, któremu mnie zdradził, spakowałam wszystkie rzeczy w worki na śmieci i wystawiłam na klatkę. Zmieniłam zamki. Nie płakałam ani razu.

Uważałam, że płacz jest słabością i wrzeszczałam na przyjaciółki, że płaczą. Kazałam im brać się w garść, uprawiać sport i seks bez zobowiązań.

Śmiałam się, gdy raz w życiu zwolnili mnie z pracy. Może inaczej: powiedziałam wszystkim, że w porządku, że to nic. Tak czułam. Powiedziałam też sobie, że to śmieszne się smucić i oni jeszcze zobaczą. Założyłam własną firmę i stałam się konkurencją dla tych, którzy mnie zwolnili. Groźną konkurencją.

Nic nie było w stanie mnie złamać. Nic. A któregoś dnia złamał mnie poranek. Że trzeba w ogóle wstać. Że umyć zęby i włosy. I odwieźć dzieci do szkoły.

Najpierw poszłam do internistki.

– Umarł ktoś? ( słucham???)

– Ale w jakim sensie?

– Czy ktoś umarł, że pani nie śpi, a potem nie może wstać?

– Nie umarł.

– A przeżyła pani stratę?

– Nie.

– To dlaczego pani nie śpi?

(a skąd ja mam to wiedzieć, babo ty, czy poszłabym do ciebie, gdybym wiedziała dlaczego?!)

To był pierwszy razy, gdy zrozumiałam, że silne kobiety nie mogą się załamać. Jeśli mam dom, pracę, pieniądze to muszę się cieszyć.

– Ej, ale o co ci chodzi? Zdrowa jesteś? Ciesz się.

– Rany…… Ty? Nigdy nie widziałam cię w takim stanie

– Trzeba chcieć.

Tak, wiem. Trzeba. Obiecuję, przysięgam, też to mówiłam. A potem leżąc w łóżku widziałam, że pięć metrów dalej jest łazienka. „Później”, pomyślałam. Później umyję zęby, zadzwonię służbowo, zrobię co mam zrobić. „Później”. To takie kojące słowo. Poczucie winy jest ogromne, bo naprawdę wiesz, że twoje problemy są żadne. Ktoś obok walczy o życie, ktoś się rozwiódł, ktoś ma chore dziecko. Masz świadomość śmieszności siebie, ale to twoje ciało mówi „nie”. Biegasz do kolejnego lekarza ( neurologa, bo wciąż boli cię głowa), okulisty ( bo tracisz wzrok w prawym oku ), kardiologa ( bo budzisz się z tak walącym sercem, przecież musi coś być).

W końcu trafiasz do psychiatry i słyszysz: „Przecież to stany lękowe i depresyjne”. I ktoś wreszcie zadaje ci pytania, których wcześniej nie zadawał ci nikt. Dlaczego ma pani poczucie winy? Dlaczego nie daje pani sobie prawa do uczuć?

Kochani,

też tego nie wiedziałam. Bo byłam tą silną, która ganiła innych. Ogarnięta w pracy, w domu, ogarniętą wszędzie. Ale czasem koniec, nul. I nie o to chodzi, że nie wstaniesz zawieźć dzieci. Oczywiście, że wstaniesz. I nie o to chodzi, że nie zrobisz pracy. Oczywiście, że zrobisz. Chodzi o to, że któregoś dnia po prostu czujesz tę obezwładniający smutek. I każdy krok jest walką, i kawa poranna, o której moja koleżanka, w depresji mówiła, że była dla niej wyczynem. Wstawienie ekspresu, naszykowanie córki do szkoły, zawiezienie jej. Codzienność. Sklep, zakupy, tankowanie i tłum w supermarkecie. Coś co kiedyś było oczywistością.

Pomyślałam, że częścią depresji jest wcześniejsze udawanie, że jest tak śmiesznie, nic nas nie dotyka. A przecież rozwód jest bólem i każde rozstanie. I strata pracy. Nie udawajcie. Lepiej naprawdę wyć po rozstaniu, użalać się nad sobą niż później, bez powodu, stać 20 minut przed marketem i zastanawiać się: „wejść czy nie wejść”, bo tak się boisz Nie Wiadomo Czego. Tłumu, hałasu i światła. Ból nieprzeżyty zawsze wróci.

Lepiej przeżywać wszystkie rzeczy na bieżąco, bo one później, zebrane wybuchają ze zdwojoną siłą. W związku, w przyjaźni, w pracy.

Lepiej nie być panią silną. Lepiej być kobietą świadomą, która nazywa uczucia. Wie, co jest stratą, co zdradą, co odrzuceniem, co złością, a co żalem.

Największą mocą wcale nie jest mówienie: „dam radę” , ale raczej: „Dziś się czuję ch…., ale jutro, pojutrze znów to ogarnę”.

A ludzi w depresji (smutku?) boli:

– przemijanie

– choroby bliskich

– choroby obcych

– rozstania bliskich i obcych

– śmierć (wszędzie widzisz tylko śmierć)

– inni ludzie (którzy nigdy nie będą tak empatyczni, żeby zrozumieć cierpiącego, ale to nie jest ich wina)

– oni sami ( że nie są silni, bardzo się tego wstydzą i czekają aż znów będę silni)

Dobra, boli ich wszystko. Ale to naprawdę mija. Nie mówcie im, że będzie dobrze i o co im, k….chodzi, bo są zdrowi. Przytulcie i powiedzcie, że jesteście.