Go to content

Portret matki lesbijki. Macierzyństwo z in vitro

Fot. iStock/SolStock

Piszę, bo moje myśli muszą gdzieś znaleźć ujście, a te kłębią się w obliczu ostatnich wydarzeń i aż chcą wyskoczyć mi z głowy. Pomyślałam, że może Ty je rozpowszechnisz. Tak bardzo bym chciała, by przeczytał je każdy. Po prostu każdy.

Pozwól, że pozostanę anonimowa. Powiem jedynie, że jestem szczęśliwą żoną i matką trójki zdrowych, zdolnych dzieci. Mam wielki skarb – Rodzinę. Właśnie „rodzina”… Co znaczy w dzisiejszych czasach to słowo? Oj, ostatnio żongluje się nim na lewo i prawo, czy aby świadomie? Dla mnie rodzina to kochający się ludzie, którzy wspierają się w trudnych chwilach i dzielą szczęściem, a których niekoniecznie łączą więzy pokrewieństwa, choć zapewne niektórzy językoznawcy uderzą tu na alarm, bo przecież rodzina jest powiązane z wyrazem rodzić – wydać na świat itd. Czy aby na pewno?
Ja po prostu chciałabym na łamach tego bloga opowiedzieć pewną historię z mojego życia, epizod, ale jakże ważny, który otworzył mi oczy na wiele trudnych tematów. Także tych tabu, o które tyle się kłócimy ostatnio.
Niecałe osiem lat temu wylądowałam na obserwacji w szpitalu na oddziale położniczym. Byłam wtedy w czternastym tygodniu ciąży. Złapałam grypę żołądkową. Położono mnie w dwuosobowym pokoju. Moja współlokatorka była wtedy w szóstym tygodniu ciąży. Nie była taka zwyczajną współlokatorką, tak mi się na samym początku wydawało. Dlaczego? Bo była lesbijką, na dodatek w ciąży z dzieckiem poczętym metodą in vitro. Takich kobiet nie spotka się na co dzień. A może spotyka, tylko one nie są tak otwarte? Moja współlokatorka, nazwijmy ją Kasia, po dziś jest dla mnie doskonałym przykładem tego, jak wiele Matka (celowo piszę przez wielkie „M”) może poświęcić dla swojego dziecka. I zaraz wyjaśnię Wam dlaczego.
Kasia, osoba głęboko wierząca w Boga, przez kilka lat była przykładną żoną. Długo walczyła z poczuciem, że nie jest szczęśliwa. W pewnym momencie nie dała już rady udawać sama przed sobą swojej orientacji. By być szczęśliwą odeszła od męża i oznajmiła swojej rodzinie, że jest lesbijką. To był dla nich cios. Jak to? Przecież ma męża, nikt do ślubu jej nie zmuszał. Rety, co ludzie powiedzą?! Wstyd! Ojciec przestał z nią rozmawiać, no bo o czym tu z lesbą gadać? Popieprzyło się jej w głowie.
Kasia po jakimś czasie poznała swoją dziewczynę, potem żonę. Długo walczyły o to, żeby mieć dziecko. W końcu się udało. Medycyna przyszła im z pomocą w spełnieniu marzenia. Po in vitro, żeby utrzymać ciążę trzeba brać drogi lek na receptę. Co za problem prawda? Idzie się do lekarza, wykupuje lek i bierze. Ano niekoniecznie. Kasia poszła do lekarza. Lekarz, gorliwy przeciwnik metody in vitro ze względów etycznych, odmówił wypisania recepty. Podkreślę to: lekarz odmówił ratowania życia poczętego.
Kasia trafiła do szpitala z krwotokiem krótko przed moim przyjęciem. Ze względu na krwotok z bardzo zagrożoną ciążą zalecono jej kompletny zakaz przyjmowania innej pozycji niż leżąca (a co za tym idzie także zakazem wychodzenia do toalety). Jesteście w stanie to sobie wyobrazić? Leżeć i tylko leżeć. Pytanie ile z nas by się poddało?
Przez te trzy dni dużo rozmawiałyśmy. Ja, katoliczka, heteroseksualna, konserwatywna podpytywałam z czystej ciekawości. Kasia opowiadała mi o trudnej relacji z ojcem, który dopiero po tym jak wylądowała w szpitalu znowu zaczął z nią rozmawiać. Mówiła o swojej żonie, którą zresztą miałam okazję poznać – wspaniała osoba. A także o swojej relacji z Bogiem, głębokiej wierze, ale też bezsilności względem zasad ustalonych przez szeroko pojętą instytucję Kościoła Katolickiego. Czuła się bardzo rozdarta pomiędzy potrzebą bycia szczęśliwą a byciem „porządną”, według ogólnie przyjętych zasad, katoliczką. Mówiła, że żeby jakoś się w tym wszystkim odnaleźć uczęszcza na katechezy dla osób LGBT u Dominikanów. A jednak!
Kiedy się z nią żegnałam po tych trzech dniach spędzonych razem i zapewniałam ją, że będę trzymać kciuki za jej Rodzinę myślałam, że widzimy się ostatni raz.

Ponad pół roku później, na dwa dni przed porodem, ponownie wylądowałam na patologii ciąży – nie czułam ruchów dziecka. Oczywiście po podłączeniu do KTG moja córa zaczęła się ruszać😊 Jednak mimo to zatrzymano mnie w szpitalu aż do porodu. Ale nie o tym chcę tu pisać…

Kogo tam spotkałam? Moją Kasię, wtedy chyba w trzydziestym drugim tygodniu ciąży. Dacie wiarę, że przez cały ten czas Kasia leżała plackiem na oddziale, żeby tylko jej dziecko mogło przyjść na świat? Codziennie odwiedzana przez żonę, rodzeństwo, mamę i tatę – cała najbliższą Rodzinę. Matka Lesbijka z dzieckiem poczętym z in vitro. W końcu akceptowana, kochana, zaopiekowana.
To teraz zadam pytanie: Czy ta rodzina jest gorsza? NIE JEST! Tyle MIŁOŚCI – tak przez WIELKIE „M”, ile dostało to dziecko przez okres ciąży, niektóre dzieci nie dostaną przez całe życie.
Ucząc w szkole mam okazję obserwować dzieci z domu dziecka. Spragnione miłości, wstydzące się tego, że mieszkają tam, gdzie mieszkają. Ile dyskusji wśród nauczycieli, pedagogów, psychologów, jak to zrobić, żeby te dzieci nie czuły się gorsze, żeby dać im chociaż namiastkę tej miłości, której potrzebują… Myślę, że warto się jednak zastanowić, co jest dla takiego dziecka lepsze – samotność w domu dziecka czy Matka Lesbijka, która przez całą ciążę leży plackiem, żeby jej dziecko miało szansę zobaczyć świat, żeby dać mu miłość bezwarunkową, wychować, patrzeć jak rośnie.
Jak już pisałam jestem szczęśliwą żoną i matką trójki zdrowych dzieci – tworzymy wzorcową rodzinę według wszelkich standardów konserwatywnych. Nie wstydzę się tego. Chodzę do kościoła, wierzę w Boga, dzieci moje wychowuję z wierze katolickiej.
Codziennie dziękuję Bogu, że mam taką Rodzinę. Dziękuję też za to, że nigdy nie postawił mnie przed takimi wyborami przed jakimi stanąć musiała Kasia tylko dlatego, że pokochała kobietę i pragnęła urodzić dziecko poczęte metodą in vitro. Proszę Go też o to, żeby oszczędził takich wyborów moim dzieciom. Nie dlatego, że byłyby przez nas mniej kochane czy też odrzucone. Dlatego, żeby oszczędzić im ciągłej walki o to, żeby mogły być szczęśliwe.