Ja wiem, czasem (a może często) się tak układa, że to on zarabia więcej, że dłużej zostaje w pracy, że go w domu nie ma tyle, ile „powinno”. Wiem, że stereotypy jeszcze do końca nie umarły i w części z nas ciągle drzemie skandaliczne przekonanie, że do dzieci i garów to matka, a ojciec to ten, co od święta piłkę z młodym pokopie, ale w nocy choremu synowi już syropu nie poda, piżamy nie zmieni i nosa nie podetrze. A jednak, krok po kroku nachodzi „nowe”.
Pewnie trzeba byłoby do tego jeszcze pokolenia, albo nawet dwóch, żeby stało się naturalne, że ojciec, to taki sam rodzic jak matka, a nie żaden pomocnik, czy opiekunka w razie gdyby ona, raczej musiała, niż chciała, na pół godziny wyskoczyć (zostawiwszy uprzednio cały obiad gotowy, żeby tatuś już nic się nie musiał martwić).
Teściowa mojej znajomej regularnie straszy swoje wnuki, kiedy się nimi opiekuje: „nie możemy się spóźnić, bo mama będzie krzyczała”, „nie możemy tego zjeść (no ja bym ci z serca kochany, dała, ale nie mogę), bo mama nie pozwala”, „nie mów mamie, że pozwoliłam ci wchodzić na te drabinki, bo będzie na ciebie zła”. MAMA. Źródło zakazów, przyzwoleń i nakazów, które i tak warto złamać, żeby jej zagrać na nosie. Tata? Tata jest tylko tym, dla którego rysuje się laurki i którego oznacza się w poście na Facebooku popisując zdjęcie „niedziela z tatusiem”. Strasznie mnie to denerwuje. „Pokaż tatusiowi, jakiego cię babcia wierszyka nauczyła, daj mu ten rysunek, który zrobiłeś. Fajnie jest z tatą, co?”… Bezwolny ten tata. Trochę taki „obok wszystkiego”, ale jednak do podziwiania.
Pani w przychodni przeciera ze zdumienia oczy, gdy mój mąż z pamięci recytuje wszystkie choroby które przebył nasz syn, łącznie z datą ostatniego szczepienia. Nieufnie spogląda w moją stronę, jakby szukając potwierdzenia. Odwracam wzrok, podaję książeczkę zdrowia, wszystko się zgadza. Cisza. No bo jak to skomentować?
Lekarka objaśniając nam etapy leczenia anginy, patrzy na mnie i mówi tylko do mnie, jawnie olewając obecność mojego męża. Niech ubierze. Niech usiądzie z dzieckiem i poczeka. Niech siedzi cicho. Przecież i tak nie będzie tych leków podawał. Jeszcze się pomyli. W końcu to facet jest.
W szkole podobnie. Ta mojej córki jest mocno sfeminizowana, nauczycieli jest pięciu – pan od informatyki, dwóch panów od WF-u i dwóch od matematyki. Reszta – same panie. Ale tatuś na zebraniu w szkole to już przecież dawno nie ten, który jedynie „świecił oczami” w sytuacjach kryzysowych, kiedy dziecko nieźle narozrabiało i trzeba było iść przeprosić panią, najlepiej z kwiatkiem. W naszej klasie, tatusiowie udzielają się nawet bardziej niż mamusie, aktywnie walczą o zmianę siejącej postrach katechetki, protestują przeciwko absurdalnym zarządzeniom dyrekcji, a czasem wyjeżdżają na wycieczki jako opiekunowie. Jaka szkoda, że jest ich tylko dwóch. To ciągle za mało.
Ojcowie, dlaczego o wasze prawa rodzicielskie (te w praktyce, nie w teorii) walczycie dopiero po rozwodzie? Dlaczego odpuszczacie, kiedy wasze żony, przekonane, że wszystko robią lepiej niż wy, nie pozwalają wam przewinąć dziecka, albo ułożyć go do snu? Chyba, zresztą, coraz mniej już takich żon, bo kobiety nareszcie zrozumiały, że kluczem do ich osobistego szczęścia, jest dobrze pojęte partnerstwo – również w rodzicielstwie. Idzie nowe, rozejrzyjcie się, bierzcie przykład z kolegów…
Zasada jest prosta – chcesz mieć dobry kontakt ze swoim dzieckiem, bądź obecny w jego życiu. Bądź obecny – znaczy bądź pełnoprawnym rodzicem, z przywilejami (tymi przyjemnymi, sprawiającymi, że na sercu cieplej, a duma rozpiera) i z obowiązkami (wstawanie w nocy do katarku i kupki jest jednym z nich). Wiem, że miewacie mało czasu, albo że „tak się umówiliście”, że to wasza partnerka „ogarnia dom”. Ale wtedy, kiedy tylko możecie, przejmujcie inicjatywę, nie bądźcie jedynie bierną opiekunką, czy pomocnikiem własnej żony. Bądźcie rodzicami.