Go to content

Nie mam już siły – usłyszałam jej cichy głos. Potem powiedziała, że nie wstanie. Padła

przemoc, gaslightining
for. Rodanae Production/Pexels

W sumie czemu się dziwić? Ja naiwna nie orientowałam się, że Marta „jedzie na oparach”, że jest przepracowana, że nie ma czasu dla siebie, że żyje życiem dzieci. Zadzwoniłam do Damiana. Wziął dziewczyny na kilka dni. Ja wysprzątałam Marcie mieszkanie i namawiałam, by poszła do psychologa. Nie chciała, opierała się.  Wciąż mówiła, że nie ma siły. Więc psycholożkę przywiozłam do niej. Kilka pierwszych spotkań, dzień po dniu, nic nie dało, aż pewnego dnia Marta pękła. Zaczęła rozmawiać. Miała depresję, zmiażdżona obowiązkami nie dała rady.

Studiowałyśmy razem. W sumie byłyśmy nierozłączne od piątej klasy podstawówki kiedy to poznałyśmy się koloniach nad morzem. I choć kończyłyśmy różne szkoły to byłyśmy w bliskim kontakcie. Na studia poszłyśmy te same, do większego miasta, by móc razem mieszkać. Bardzo się zżyłyśmy. Prowadziłyśmy życie jak setki innych studentów. Uczelnia, biblioteka, prace dorywcze, imprezy, co jakiś czas odwiedziny u rodziców i powrót z torbą słoików. Życie było wtedy piękne i beztroskie.

Za mąż pierwsza wyszła Marta. Długo już chodziła z Damianem. Ja byłam jej świadkową i choć cieszyłam się jej szczęściem to żal mi było, gdy się wyprowadzała. Obie już pracowałyśmy. Wiodłyśmy podobne życia. Damian z moim Łukaszem się lubił więc spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Marta pierwsza z mężem wzięła kredyt i kilka miesięcy potem była w ciąży. My właśnie ustaliliśmy datę ślubu i rozważaliśmy wzięcie kredytu. Chcieliśmy kupić mieszkanie niedaleko Damianów. Wszystko układało się pomyślnie. Marta urodziła córeczkę, my się pobraliśmy i kupiliśmy mieszkanie według planu. Pracowaliśmy,
weekendy spędzaliśmy razem, pomagaliśmy sobie. Ja zaszłam w pierwszą ciążę, Marta w kolejną – tym razem bliźniaczą. Obie będąc na urlopach byłyśmy razem non stop. Bardzo się wspierałyśmy.

Gdy urodziłam Jasia musiałam na nowo nauczyć się organizować życie. Marta wkrótce powiła dwie dziewczynki i też musiała się zmierzyć z nową rzeczywistością. Trójka dzieci, małych, ona sama, bo Damian w pracy, rodzice daleko i schorowani. Pomagałam jej gdy tylko mogłam i podziwiałam jak ona ogarnia trzy bobasy, podczas gdy ja ledwo radziłam sobie z Jasiem. Nasze życie to były zupki i kupki, wspólne spacery, jeśli Marta dała radę. 

Dzieci rosły, chorowały, broiły. Ja wróciłam do pracy szybko. Marcie było trudniej. Damian nieźle zarabiał, mogli pozwolić sobie na to, by odpuściła. W domu naprawdę miała co robić. Wiadomość, że Marta i Damian się rozstają spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Nikt by nie przypuszczał, że coś u nich nie gra. Wiadomo trójka dzieci, harmider, Marta zmęczona, ale żeby od razu rozwód? Nawet mój Łukasz chciał przemówić Damianowi do rozumu, niestety bez rezultatu. Damian się zakochał, znalazł inną pracę  postanowił przenieść do stolicy, bo tam pracowała i mieszkała jego nowa ukochana. Nigdy nie powiedział nam, o co poszło z Martą. Zresztą ona też milczała. Nie prali brudów. Marcie zostawił mieszkanie, zabrał tylko swoje rzeczy, obiecał pomagać spłacać kredyt. Zdawało się, że ona szybko się otrząsnęła. Znalazła pracę, żłobek i przedszkole dla dziewczynek. Żyła według ustalonego rytmu. Damian co dwa tygodnie brał dziewczyny, a ona wtedy sprzątała, gotowała,
prasowała. Była ciągle zajęta. Byłyśmy w kontakcie, jednak Marta wycofała się z życia towarzyskiego. Zresztą z kim by miała zostawić trójkę małych dzieci? Oddała się im całkowicie.

Fot. iStock/DGLimages

Ja zmieniłam pracę, robiłam kursy, chodziłam na zumbę. Marta krążyła między domem, pracą, żłobkiem, przedszkolem i supermarketem. Miała stabilną pracę. Była dobrym pracownikiem, a popołudniu wzorem matki. Dziewczynki zawsze pięknie uczesane i ubrane, wybawione. Marta zapisała je na szereg zajęć dodatkowych, więc popołudnia też miała zaplanowane co do minuty. Gdy najstarsza Amelka poszła do pierwszej klasy doszły jeszcze obowiązki szkolne.

Nie wiem jak Marta dawała radę. Ja wieczorami padałam na pysk. Książki Jasiowi czytał mąż. Moja przyjaciółka ogarniała wszystko sama. Próbowałam ją wyciągać do kina, kosmetyczki, na kawę. Ciężko było. Córki były wymówką. Spotykałyśmy się rzadziej wciąż zabiegane. Głównym tematem zawsze były dzieci, ich choroby, pracę domowe, bale, konkursy, projekty, zawody, pokazy. Amelka trenowała gimnastykę artystyczną. Helenka i Marcelinka pływanie i taniec współczesny. Marta była więc ciągle w ruchu i zawsze zorientowana co zadane, kiedy jaki pokaz, turniej czy sprawdzian.

Podziwiałam ją. Ja wiele razy zapomniałam o Jasia treningu czy przeniesionych zajęciach z angielskiego. O tych ostatnich Marta mi przypominała, bo dzieciaki chodziły do jednej szkółki językowej. Raz się zdarzyło, że dziewczynek Marty nie było na zajęciach. Przez moment nawet pomyślałam, że to pewnie ja pomyliłam terminy. Okazało się jednak, że miałam rację. Zadzwoniłam więc do Marty zaniepokojona.

Nie mam już siły – usłyszałam jej cichy głos. Pierwsza myśl – jest chora. Jednak nie mówiła nic o tym, ale to dotarło do mnie dopiero kolejnego dnia. Dziewczyny zjawiły się w szkole same, w rozpuszczonych włosach, ubrane tak samo jak wczoraj. Marta zawsze czesała dziewczynki i dbała, by były ubrane inaczej każdego dnia. Tym razem nie dzwoniłam do przyjaciółki. Po prostu do niej pojechałam. Miałam jej klucze do domu, więc weszłam sama. Marta leżała na kanapie, wpatrując się w jeden punkt. Była ubrana, makijaż rozmazany, włosy w nieładzie. W kuchni bałagan. Dziewczynki chyba rządziły. W domu też rozgardiasz. Byłam w szoku. Moja idealna Marta, poukładana, uporządkowana? Nie chciała najpierw ze mną rozmawiać.

Photo by Annie Spratt on Unsplash

Potem powiedziała, że nie wstanie. Padła, bateria się jej wyczerpała. W sumie czemu się dziwić? Ja naiwna nie orientowałam
się, że Marta „jedzie na oparach”, że jest przepracowana, że nie ma czasu dla siebie, że żyje życiem dzieci. Zadzwoniłam do Damiana. Wziął dziewczyny na kilka dni. Ja wysprzątałam Marcie mieszkanie i namawiałam, by poszła do psychologa. Nie chciała, opierała się.  Wciąż mówiła, że nie ma siły. Więc psycholożkę przywiozłam do niej. Kilka pierwszych spotkań, dzień po dniu, nic nie dało, aż pewnego dnia Marta pękła. Zaczęła rozmawiać. Miała depresję, zmiażdżona obowiązkami nie dala rady.

Myślała, że jeśli zaplanuje wszystko co do  minuty złe samopoczucie przejdzie. Nie przeszło. Wzięła zwolnienie z pracy. Długoterminowe. Pomagam jej ile mogę. Damian wpada częściej. Zaangażowałam inne matki w wożenie dziewczynek na treningi. Okazało się, że ludzie chcą pomagać. Marta powoli dochodzi do siebie. Uczy się planować z głową, uczy się spędzać czas sama ze sobą. Ma zadane by dwa razy w tygodniu sprawić sobie przyjemność. Chodzi więc na aerobik. Zmusiłam ją, ale
zaczyna się jej podobać. Uczy się, że nie musi być matką idealna, że ma prawo zapomnieć, nie wiedzieć  zgubić. Że nie musi codziennie gotować obiadu i pracować wszystkiego w kant. I że ma prawo odpocząć i poprosić o wsparcie. Póki co to robi to niechętnie, ale wyjścia nie ma. Jeśli znów wpadnie w macierzyński szał, depresja wróci, a ona nie wstanie z łózka, a
przecież w macierzyństwie nie chodzi o to, by się w byciu matką zatracić. Chodzi o to by kochać nie tracąc siebie.