Go to content

„Matka jest tylko jedna”. Te słowa jak tatuaż wyryły się w mojej głowie. Powtarzała mi je jak mantrę

Photo by Zach Vessels on Unsplash

Matka jest tylko jedna… – te słowa niczym tatuaż wyryły się w mojej głowie. Powtarzała mi je jak mantrę, ilekroć próbowałem mieć swoje zdanie, zrobić inaczej niż oczekiwała tego ode mnie. Odkąd pamiętam, Matka odgrywała istotną rolę w moim już ponad czterdziestoletnim życiu. Ważne wydarzenia, pamiątkowe zdjęcia, sukcesy, porażki…wszędzie cień Matki.

Długo była dla mnie oparciem, dzięki niej skończyłem wymarzone studia, a po rozpoczęciu pracy nie musiałem nadal martwić się rachunkami i prozą życia. Mieszkaliśmy razem, miałem ugotowany obiad, wyprane i wyprasowane rzeczy, czysty pokój…

Kiedy ma się dwadzieścia parę lat taka sytuacja jest idealnie wygodna. Dziesięć lat później uwiera jak przyciasny sweter, z owczej wełny dodatkowo. Dusi ciągła kontrola, niekończące się pytania: dokąd, skąd, dlaczego, po co?! O prywatności można
było zapomnieć, przeglądała kieszenie, bieliznę, torby i plecaki. Odbierała mój telefon, gdy brałem prysznic, chyba nawet czytała sms-y! Czułem się inwigilowany do podszewki…

Musiałem robić uniki. Gryzło mnie sumienie, gdy okłamywałem Matkę, ale nie miałem innego wyjścia… Mogłem podporządkować się jej oczekiwaniom i nie mieć zupełnie swojego życia, albo sprytnie żonglować informacją, udawać zapracowanie…robić ( rzekomy) doktorat i znikać na długie godziny z jej pola widzenia… Możliwe, ale potwornie męczące. I jakieś nienormalne?!

Po kilku latach zdiagnozowałem u siebie syndrom sztokholmski…Prawie się poddałem, nawet rozumiałem jej sytuację. Ojciec odszedł od nas, gdy miałem dziesięć lat. Stałem się wtedy całym światem dla Matki. Poświęcała mi każdą wolną chwilę, zawożąc na zajęcia rozwijające, jeżdżąc na wycieczki szkolne, zbierając informacje do zadania domowego lub interesując się moimi sprawami. Byłem jej oczkiem w głowie. Chwaliła się moimi sukcesami w piłce nożnej, przeżywała ze mną złość
i rozczarowanie, gdy podczas ferii zimowych złamałem nogę i na długi miesiąc stałem się zakładnikiem domu…Jak się później okazało, to był „najcudowniejszy okres życia” dla mojej Matki…Byłem od niej całkowicie zależny, nawet potrzeby fizjologiczne musiałem z nią konsultować, przecież sam nie dokuśtykałbym do łazienki…

Życie płynęło nam w sumie spokojnie, nie dawałem Matce powodów do niezadowolenia. Nie łajdaczyłem się po nocach, pracowałem i „robiłem karierę”. Mogła z uśmiechem na twarzy chwalić się sąsiadkom, jakiego ma „dobrego syna”. Nadal wtrącała się do zbyt wielu moich spraw, ale przyzwyczaiłem się już do tego. Wolałem mieć święty spokój…

Wszystko zmieniło się, gdy poznałem Grażynę. Spotkaliśmy się na imprezie branżowej i fajnie nam się gadało, o wszystkim i o niczym. Potem poszliśmy na spacer ulicami starego miasta, rozstaliśmy się nad ranem, gdy odprowadziłem ją do domu, pocałowała mnie na pożegnanie…Od tej pory wszystko w moim życiu się odmieniło. I nie tylko w moim…

Wychodziłem z domu coraz częściej, nie tylko wieczorami. Zacząłem „znikać” na całe weekendy, początkowo tłumacząc to Matce nowym projektem. Niby byłem dorosły(!) i nie musiałem się tłumaczyć, ale mruczała pod nosem, że dom to nie hotel itd. Z Grażyną układało nam się coraz lepiej, jakbyśmy całe życie na siebie czekali… Postanowiliśmy zamieszkać razem, miała mieszkanie w tej samej dzielnicy, więc mógłbym zostawić część rzeczy w moim pokoju i wpadać z odwiedzinami do Matki.

Chciałem przedstawić Matce moją wybrankę. Nie była zachwycona nowiną, stwierdziła, że już od dawna wiedziała, że ten projekt to tylko wymówka. Mieliśmy zorganizować wspólne spotkanie w niedzielę, jednak w sobotę Matka nagle zachorowała. Nie na tyle poważnie, żeby wzywać lekarza, ale o wizycie Grażyny nie chciała słyszeć. Sytuacja powtarzała się wielokrotnie w przeciągu pół roku, złe samopoczucie, albo tysiąc innych wymówek Matka miała w zanadrzu, gdy tylko próbowałem wspomnieć o mojej narzeczonej. Sytuacja robiła się stresująca, Grażyna domyślała się niechęci ze strony mojej Matki i pomimo empatii zażądała ode mnie „odcięcia pępowiny”…

Postanowiłem, że wyprowadzę się z domu pod koniec lata. Mieliśmy jeszcze kilka dni urlopu, było słonecznie, Matka w dobrym nastroju robiła konfitury. Gdy jej zakomunikowałem o swoich planach słoik wypadł jej z rąk i czerwony przysmak wylądował na podłodze w całej kuchni. Matka zbladła, zacisnęła zęby i nie odezwała się słowem…

Komunikowaliśmy się sms-ami lub zostawiając sobie kartki na stole w kuchni, gdy wpadałem „do domu”, przynajmniej raz w tygodniu. Jesienią Matka zaczęła narzekać na zdrowie i musiałem zaglądać częściej. A gdy upadła w łazience podczas mycia, codzienne wizyty stały się koniecznością. Potem doszły problemy z sercem, ataki duszności i ból nerki. Nagle ze zdrowej i samodzielnej kobiety, Matka przeistoczyła się we wrak zdrowotny! Nie pokazywała mi jednak wyników badań, sam już nie
wiedziałem, co o tym myśleć…Starałem się pomagać we wszystkim, robiłem zakupy, zanosiłem rzeczy do pralni itd. W końcu Matka zażądała ode mnie, abym „wrócił” do domu!?

Tak jakbym był „synem marnotrawnym”, który uzmysłowił sobie błąd i chce go naprawić… Nie mogłem się na to zgodzić. Zaproponowałem Matce, aby wynajęła opiekunkę na kilka godzin dziennie. Obiecałem, że będę partycypował w kosztach. Nie było nawet o tym mowy! Matka nie chciała się zgodzić. W złości wykrzyczałem, że chce zrobić ze mnie niewolnika. Ja chciałem mieć swój dom, rodzinę, swoje sprawy, a nie do końca życia oglądać z Matką filmy na kanapie! Zagroziła, że
zapisze mieszkanie w testamencie jakiejś organizacji charytatywnej lub kościołowi… Co mogłem zrobić?!

Wzruszyłem ramionami, popatrzyłem na Matkę z żalem i wyszedłem…
Chcę kochać i być kochanym…
Chcę ŻYĆ!