Go to content

Małgorzata Ohme: Nie myślę o tym, że już nigdy, że już zawsze, że nie ma odwrotu. Zawdzięczam jej wszystko razy milion

Fot. Archiwum prywatne

Zamykam drzwi. Otwieram okno. Poprawiam kołdrę. Zamykam okno. Otwieram drzwi. Prostuje róg poduszki. Strzepuje pyłek. Otwieram okno. Kręcę się bezsensownie z miejsca na miejsce.  Mama śpi. Mama zamknęła oczy. Mama zasnęła.

Większość boi się zapytać, jak mi jest. Niepotrzebnie. Czuję się dobrze. O dziwo lepiej niż zakładałam. Nie uciekłam w zadania, nie zagłuszyłam myśli, nie zapiłam smutku. Jestem, przeżywam, stało się, a ja żyję dalej. Tak, jakby życzyła sobie moja Mama.

Nie myślę o tym, że już nigdy, że już zawsze, że nie ma odwrotu. Myślę o tym, jak żyła i jak odeszła. Cieszę się, że była moją mamą. Pełną błędów, czasami nieprzewidywalną, czasem zbyt raptowną – była jednak tą mamą, która miała mnie urodzić, wychować i kochać. Tak właśnie się stało. Zawdzięczam jej wszystko razy milion.

Właściwie byłyśmy większość życia we dwie. Ona po rozwodzie i ja jedynaczka. Taka więź jest zawsze bardzo silna, przez lata więc boksowałam się z nieodciętą pępowiną, tak bardzo czułam się za nią odpowiedzialna. Nasze rozstania były burzliwe – jak w tych relacjach, gdy chce się odejść i zostać jednocześnie. Wtedy serce zawsze ci pęka, wiedząc, że ktoś, kogo kochasz, jest bardzo samotny bez ciebie.

A ja mamę kochałam. Ale kochałam też swoją dorosłość, która przywoływała mnie do własnego życia. Takie dylematy ma pewnie niejedna córka i niejedna matka. Powiedziałam wiele niepotrzebnych słów i nie raz przez nią płakałam, ale ta relacja, ta właśnie, była najważniejsza w moim młodym życiu. To, kim jestem dzisiaj, zawdzięczam w największej mierze swojej matce.

Fot. Archiwum prywatne

Kiedy odszedł mój Tata, myśli moje wędrowały ku niej, jak ja to przeżyje, gdy jej zabraknie. Nie wyobrażałam sobie tej chwili, płakałam na samą myśl o tym. Przecież wtedy skończy się moje dzieciństwo. Nie będę już niczyją córką, niczyim dzieckiem. Będę samotna w mrocznej, dorosłej rzeczywistości. Do kogo zadzwonię, by się wyżalić piskliwym głosikiem? Kogo wezmę na litość? Kto mi pogłaszcze włosy i utuli? Płakałam jak bóbr, wyobrażając sobie te momenty.

Potem był szpital, niepełnosprawność, moja mama w ciągu jednego miesiąca zamieniła się w słabą, bezsilną dziewczynkę. Ta moja mama silna jak skała, mocna jak dąb – wymagała pomocy, by dotrzeć do toalety, przebrać się w pidżamę, zrobić herbatę. Już wtedy czułam, że dorosłość łapie mnie za gardło i ściska bez litości, do utraty tchu. Wracałam od niej nie raz i płakałam, że nie umiem jej pomóc, że na moich oczach dzieje się coś, czego nie chcę. Choroba jak intruz, choroba wredna i podstępna, zła do szpiku kości. – Won – darłam się na całego gardło, ale odpowiadał mi tylko skrzekliwy pisk ptaków, które jak co dzień przyfruwały pod dom, by zebrać resztki chleba z karmnika. Były złe jak ja, bo nikt o karmnik nie dbał. Nawet psy chodziły osowiałe, jakby nie chciało im się nic, prócz wylegiwania przed kominkiem. A ponieważ mamie było wciąż zimno, kominek grzał je od rana do wieczora.

Fot. Archiwum prywatne

Była dumna jak ja i nie narzekała. – Co robić dziecko – mówiła – trzeba się dostosować do tego, jak jest. I z udawanym uśmiechem pchała swój wózek w kierunku kuchni. Najgorzej było, gdy mówiła, że czeka aż wydobrzeje, by wreszcie upiec mi ulubiony sernik. Nie zauważyła, że od dawna piecyk nie działał, a ja nie miałam jakoś motywacji, by sprowadzić elektryka. Nie wiedziała też, że musiałby zdarzyć się cud, aby udało jej się sernik zrobić. Taki sam cud jak ten, że piecyk bez niczyjej pomocy, w magiczny sposób nagle zacznie grzać. Połykałam kluchę w gardle i potakiwałam. – Tak, tak, upieczesz mi niedługo, Mamo. Nie wiedziałam, czy wierzy w to, co słyszy, czy tylko ja sama gram w te grę. Grałyśmy do końca prawie, bo nikt głośno nie powiedział, że się żegnamy.

Moja Mama podarowała mi na koniec piękną śmierć. Bezbolesną, spokojną, czułą i chwilami żartobliwą. Uwielbiała się śmiać, jak ja. Nigdy nie patrzyłam jej tyle w oczy, co w tym ostatnim czasie. Zauważyłam, że mają odcień malachitu, dwie okrągłe, malachitowe kule. Nie musiała nic mówić, bym wyczytała w nich intencje. Wiedziałam, że mnie kocha, kochała i kochać będzie. Tak, jak matka kochać potrafi najpiękniej. Bez żadnych warunków. Za to, że jesteś.

Kiedy odeszła, odczułam też ulgę, że już nic złego jej się nie stanie. Nie będzie bólu, nie będzie szpitali, nie będzie samotności. Nie będzie też Jej w fizycznym wymiarze. Smutek rozlewa się w moim ciele jak strumień ciepłej wody płynący z gałki prysznica. Jest mi zimno i gorąco na przemian. Stoję nago na wietrznym polu otoczona wilkami. Nikt nie zawoła z okna domu „wracaj”. Nikt już tam nie czeka.

Fot. Archiwum prywatne

Jestem dziś ze wszystkimi, którzy jak ja doświadczyli straty, czytam Wasze listy, kondolencje, przytulam ciepłe myśli i uściski. Jest nas tysiące tęskniących dzieci, które mieszkają w nas na zawsze. Piszecie, że ból nie mija, że tylko czas mija. Być może. Każdy ma swoją prywatną żałobę, ale nie jesteśmy tu na ziemi sami. Rodzimy się i umieramy, a wszystko, co jest pomiędzy to życie. Dotyczy to każdego z nas. Póki jesteśmy tu – żyjmy dobrze. Idźmy do przodu pełni nadziei i wiary. Wdzięczni za to, że byli. Nasi rodzice, bliscy. Że się wszyscy spotkaliśmy. Zamykam drzwi. Otwieram okno. Nie wiem, co dalej.

Dziękuję za każde dobre słowo od Was. Przytulam, Gosia.

Fot. Archiwum prywatne