Październik. Znów czytam pojawiające się artykuły, jak to należy regularnie się badać, wcześnie reagować, że profilaktyka, że ważne. Tak, pełna zgoda! Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Może niektóre z nas boją się badać, bo boją się nie tyle samego raka, ale tego jak jest leczony.
A kto zmieni ten cholerny system? Kto wpłynie na lekarzy, żeby nie traktowali nas, jak numerki w peselu? Kto nauczy panie w recepcji klinik, żeby były bardziej empatyczne? Kto będzie edukował nas z tematu „hospicjum”? Odczaruje nasze myślenie? Kto da wsparcie psychologiczne rodzinie chorych? Kto wesprze dzieci chorujących?
Anna. Nie jest postacią fikcyjną. Jest kobietą, która dziś sama walczy z bólem. W domu. A jej rodzina jest niezaopiekowana. Ale zacznijmy od początku.
Anna wyczuwa malutkiego guzka w piersi. Bardzo malutkiego. Zapisuje się do ginekologa. Prywatnie. Pan gin ją bada (tydzień później) i mówi, że tam właściwie nic nie ma. On nic nie wyczuwa. Anna mu sama pokazuje zmianę: „To nic takiego, kto tu jest lekarzem?” denerwuje się doktor. Macha ręką. Dlaczego te pacjentki chcą się leczyć same?
Anna wraca do domu.
Mijają dni, tygodnie. Ale zmiana nie daje jej spokoju. Zapisuje się do kolejnego lekarza, robi usg i mammografię. Panią doktor guzek jednak niepokoi, zaleca biopsję. Kilka tygodni czekania na wynik. Więcej niż przepisowo, bo ktoś w laboratorium na urlopie, potem lekarka na urlopie. Dlaczego w zasadzie pacjentka dostaje wynik dopiero po dwóch miesiącach? Na to dziś nikt nie umie odpowiedzieć.
Guz jest złośliwy. Trzeba go usunąć, usunąć węzeł, oddać do badania. Wtedy będzie wiadomo jakie będą dalsze działania.
Biopsja. Ale na wynik znów się czeka. I czeka. W końcu dzwoni miła pani od „pana doktora M”. Są wyniki, węzeł czysty, nie ma przerzutów. Anna się cieszy.
Dwa tygodnie później znów telefon: „Pani Anno, zaszła pomyłka. Proszę przyjechać”. Anna nie wie, jaka pomyłka, bo nikt je nie chce powiedzieć. Dopiero w gabinecie słyszy, że dostała wyniki innej kobiety. U niej jednak znaleziono przerzut, w jednym węźle.
Anna ma chemię, radioterapię. Pisze do dziewczyny na Instagramie, która leczy się we Włoszech: „Powinnaś mieć jeszcze scyntygrafię kości. Ten rak daje częste przerzuty do kości” radzi tamta. Gdy Anna prosi o to lekarza prowadzącego, on prawie puka się w czoło. Jaka scyntygrafia. Procedury są wszędzie takie same. Mija rok. Ponad rok. Anna ma hormonoterapię, jest po chemii, radio. Nikt nie robi dalszych badań, nie sprawdza. Anna mówi lekarzowi, że boli ją noga, coś w kręgosłupie. „To nerwobóle” słyszy.
Próbuje zakwalifikować się do nowoczesnych badań nad nowym lekiem. Tylko dzięki temu robią jej scyntygrafię: okazuje się, że jednak przerzuty do kości są.
Rok wcześniej lekarz jej mówił, że na pewno z tego wyjdzie, teraz odwiedza najlepszych profesorów w Polsce i słyszy: no trzeba mieć nadzieję, nie wiadomo.
Bierze drogie leki, zastrzyki. Bada się co kilka miesięcy. Nowych zmian nie ma.
A potem zgłasza lekarzowi dziwne objawy. Zapomina co chciała powiedzieć, traci równowagę, nie potrafi czegoś przeczytać. Lekarz znów macha ręką: stres, stres, stres. Dopiero po pół roku ma zrobiona tomografię głowy. Znów czeka na wyniki.
W mózgu są liczne przerzuty. Zbiera się jedno konsylium, drugie, trzecie. Wszystko trwa i trwa.
Kto ma na to czas, gdy leczy się na nowotwór? Na czekanie? Na kolejki? Na brak wsparcia? Na drogiego profesora, który nawet za kilkaset złotych ma dla niej tylko pięć minut, przegląda papiery i mówi: A ja nie mam jak otworzyć płyty.
W XXI wieku? Profesor nie potrafi odczytać płyty z wynikami tylko każe sobie je drukować? I rzuca: „To pani jeszcze chodzi?”albo: „Ale wie pani, że jest na granicy życia i śmierci?”.
Tak, Anna jest bardzo silna. Łyka teraz kolejną chemię w tabletkach, wymiotuje. Ale nikt nawet nie pomyśli, że może trzeba by jej podać silniejsze leki przeciwwymiotne w kroplówce? Przeciwbólowe? Wyciszające. Pan doktor odhacza: „Proszę przyjść za parę tygodni, zobaczymy”. Zobaczymy? W grudniu zrobimy nowe badania. W grudniu? Dlaczego nie teraz?
Ile jest takich Anek? Kobiet odbijających się od kolejnych drzwi? Niezaopiekowanych?