Go to content

„Ktoś podpie*dolił mi dzień”. Jak to możliwe, że dajemy się tak wykorzystywać? Ha, znalazłam na to sposób

Fot. iStock/Milan_Jovic

Dzwoni do mnie przyjaciółka: „Ktoś podpie*dolił mi dzień” – wali prosto z mostu. Oho, myślę, jest grubo.

– Co się dzieje? – pytam, choć wiem, że pytanie jest tu zbędne.

– Wstałam, ku*wa z tysiącem planów, co dzisiaj zrobię, dzień wolny. Chciałam jechać po zakupy, dzieciakom rzeczy do szkoły kupić, zeszyty, piórniki – zresztą sama wiesz.

Wiem, sama jeszcze mam te zakupy przed sobą, a czasu jakby… coraz mniej.

– I wiesz – kontynuuje ona. – Myślę sobie, że cały dzień przede mną i już oczami wyobraźni widzę siebie wieczorem – chata wysprzątana, ciasto ze śliwkami upieczone, zupa brokułowa… No i właśnie, co mnie z tą brokułową podkusiło. Że ja też wcześniej nie pomyślałam.

– Ale co mają brokuły do twojego dnia pod tytułem: „Raz na jakiś czas chcę być idealna”? – pytam szczerze zaniepokojona (hehe, może nie aż tak bardzo szczerze, ale to tak brzmi poważnie, prawda?).

– Daj, mi skończyć (ups sorry, jest grubiej niż myślałam). Wyjechałam po zakupy, a tu telefon: „Słuchaj, podrzucę ci mojego Maksa na godzinkę, okej? Bo mam sprawy do załatwienia”.

Znam ten ten ton… I wiem, kto jest mamą Maksa. Więc powoli wku*w zaczynam rozumieć.

– Odmówiłaś? – znowu pytanie retoryczne.

– Ja? Ja i odmówić? Z choinki się urwałaś? Jak ona już z tym Maksem do mnie jechała, to mi się dopiero z dziesięć ciętych ripost włączyło, ale było już za późno. Maks wylądował.

Gwoli wtrącenia – Maks, a raczej jego mama notorycznie wykorzystują fakt, że moja przyjaciółka ma nienormowany czas pracy, dzięki czemu miewa wolne dni w ciągu miesiąca, o czym nie wiedzieć z jakiej sadomasochistycznej przyczyny, informuje wszystkich wokół. I oczywiście są tacy, którzy zręcznie to wykorzystują, jak mama Maksa. Żeby była jasność – to nigdy nie działa w drugą stronę, dzieci przyjaciółki jakoś trudniej podrzucić do Maksa…

Maks oczywiście wylądował nie na godzinę, ale na cztery i pół. – Wyobrażasz sobie? Od jedenastej do wpół do czwartej? To jest godzinka na załatwienie swoich spraw, a co do cholery z moimi?

Już się nie wtrącam, czekam na finał tej opowieści, bo wiem, że musi być ciąg dalszy.

– No i ona wpada po niego, jak gdyby nigdy nic i pyta, co mam na obiad. No to ja, że tę przeklętą zupę brokułową. Jak ta debilka kurtuazyjnie pytam, czy ma ochotę. Oczywiście, że ma! A jakże! Zjada trzy łyżki, chwyta za telefon, a ja wyciągając gary ze zmywarki słyszę: „Maciek, gdzie jesteś? Wpadaj do Jolki, ma świetną zupę!”. Stara, myślałam, że mi krew do oczu najdzie, a para pójdzie uszami. Miałam ochotę wypie*dolić ją z chaty z Maksem i drzwi zatrzasnąć na nosie jej męża.

Oczywiście mężuś przyjechał, zupę zjadł, kawkę jeszcze wypili dziwiąc się, że ciasta nie piekłam i wyszli tuż przed dwudziestą, kiedy musiałam już po dzieci do matki jechać. I tak, stara, ona podpie*doliła mi dzień. Jezuuuu, musiałam się wygadać.

Kurtyna.

No bo jasne, że teraz można gadać, że głupia, że się daje, że brak asertywności, że jak tak można. Ale z drugiej strony – która z nas tak nie ma. W większym, czy mniejszym wymiarze. Dajemy się za przeproszeniem dymać czasowo przez koleżanki z pracy, przez koleżanki z placu zabaw naszych dzieci, rodzinę – tę bliższą i dalszą.

„No co ty, żaden problem, ja to zrobię” – mówimy, choć nasze ciało krzyczy, że to wbrew nam, że wcale tego nie chcemy. Czasami durnie mamy nadzieję, że jak innym pokażemy, że można więcej, to oni pójdą w nasze ślady i zaczną starać się bardziej. Utopia. Chcesz to rób, to się staraj, ale mnie do tego nie mieszaj. Ale my z deficytem asertywności w to brniemy.

Ja naprawdę się zastanawiam, jak to możliwe, że jakiegoś styku w mojej głowie brakuje, tego między ciętą ripostą lub zwykłym „nie” a mózgiem. Jakoś opóźnioną mam reakcję. Podobnie zresztą, jak moja przyjaciółka. Ale jak już wiem, że ona tak ma, a ona, że mam identycznie, to przynajmniej nie wykorzystujemy nawzajem tej swojej słabości. O dzięki ci za tę przyjaźń, w której nie muszę wbrew sobie mówić: „dobra, nie ma sprawy” albo niezręcznie milczeć, żeby czasem „nie” ością w gardle mi stanęło.

Ja pierdzielę. Co takiego jest w nas? Jesteśmy mądre, świadome, fajne, a dajemy się „ruchać” na prawo i lewo, bo boimy się, że jak powiemy „nie”, „nie chcę”, „nie podoba mi się to”, „nie mam ochoty”, „nie pozwolę sobie, żebyś…”, to co? To świat się zawali.

Wiecie, ostatnio wpajam mojemu mózgowi jedną lekcję. Tak mi zależy, żeby się tego nauczył, wyćwiczył, bo to całkiem mądra lekcja. Otóż w sytuacji, gdy jest mi źle, gdy mam problem – jak chociażby z asertywnością (a raczej jej brakiem), mówię sobie: „Jaka jest najgorsza rzecz, która może się przez to wydarzyć”. Wyobraź sobie, co takiego najstraszniejszego się stanie, że tak bardzo boisz się zareagować w zgodzie ze sobą, a wbrew komuś, czyimś opiniom i nie twoim oczekiwaniom?

I wiecie, że to działa. Jak ostatnio znajoma pisze do mnie: „Pożyczysz mi kasę”, a nienawidzę pożyczać pieniędzy znajomym, bo to źle wpływa na relacje, pomyślałam: „co najgorszego się stanie, jak odmówisz”. No ona się obrazi, ale jak się obrazi o kasę, to słabo. To po co mi taka znajoma. I słuchajcie „niestety nie” przeszło mi przez gardło. Bez tłumaczeń, kłamstw, kombinacji. Krótko i na temat. Jeszcze po tej odmowie nie dzwoniła… Cóż.

No więc mówię tej mojej przyjaciółce: – Co najgorszego się stanie, jak jej odmówisz kolejnym razem?

– Przestanie w końcu wydzwaniać robiąc ze mnie niańkę do swojego syna. No i pewnie się obrazi.

– I co?

– I nic. I bardzo dobrze!

Proste? Powiem wam więcej – to działa i dobrze nam robi. Nam i naszej asertywności.