No dobra, niby starzeć powinno się z godnością. Ileż to ja ostatnio tekstów nie przeczytałam, że życie kobiety dopiero zaczyna się po 40-tce, że wszystko co najlepsze właśnie wtedy nas czeka. Ba, moja mama idzie jeszcze dalej mówiąc, że po 50-tce to jest dopiero haj. Patrząc na nią, to chyba po 60-tce jeszcze się nie kończy.
Niedużo do zakończenia tej czwartej dekady i mi zostało, więc łaknę takich tekstów jak kania dżdżu (właśnie kania – grzyb, czy kania – ptak? wolałabym być ptakiem). Myślę sobie: „co tam 40-tka, życie dopiero się przede mną otwiera, w końcu wiem, czego chcę, a już na pewno czego nie chcę”. I tak karmię się tym, ba – szczerze w to wierzę, bo też tak się czuję. Tylko niezmiennie dopada mnie zdziwienie, kiedy ktoś, kto wygląda na jakąś 30-tkę, zwraca się do mnie per pani. Trochę jakbym w pysk dostała, bo przecież ja się duchem dużo młodsza od niego czuję. I w ogóle kumpela jestem, a nie jakaś tam pani. Pani to może być ktoś po 70-tce (matko, jak ta granica się przesuwa). No dobra, pamiętam, jak dawno temu myślałam, że na przełomie wieków będę kończyć 21 lat. Rety – jakie ja wtedy wyobrażenie na swój temat miałam, że stara będę, dorosła, poważna. Cóż, do dzisiaj niczego takiego nie czuję. Ale uwaga – dzwoni przyjaciółka. „Nie chcę być stara” – słyszę i myślę: „Przecież jest w moim wieku”. Trochę się boję tej rozmowy, bo nie wiem, w jaki kierunku pójdzie i może okaże się, że my już położyć się powinnyśmy i na śmierć czekać cierpliwie i spokojnie, a nie jeszcze fiu-bździu jakieś w głowie.
Ale od początku. Przyjaciółka jechała pociągiem z inną przyjaciółką, która dopiero trzecią dekadę co wykreśliła na swoim kalendarzu. Ale przecież wiek nie jest ważny, prawda?. Wracają ze służbowego spotkania, a w wagonie restauracyjnym zaczepia ich facet. „Fajny, starszy od nas” – opowiada przyjaciółka. Dyskusja mocno schodzi na tematy matrymonialne, bo ta młodsza po kilkuletnim związku szuka faceta na życie. Ma farta, bo idealnym kandydatem okazuje się być inny gość, który włącza się do ich rozmowy. Ba – umawiają się na kolejny weekend. Brawo!
Co do tego ma 40-tka? Otóż to, że nagle się okazało, że ona jest za stara, żeby się z nią umówić, że przyjemniaczek – ten starszy, owszem byłby zainteresowany, ale ma dziewczynę – młodszą od nas. Młodszą! Młodszą?!? Auć! Gość po 40-tce ma młodszą laskę od nas? Przy czym ostatnio usłyszałam, że znajomy po 50-tce nigdy nie umówił się z dziewczyną, która miała więcej niż 34 lata! Nożesz ku*wa.
I jakbyśmy się nie broniły, jakbyśmy dobrze nie mówiły o tej dekadzie życia, to – uwaga (!) kobieta po 40-tce jest:
– dojrzała
– świadoma
– interesująca.
Ale nijak nie jest obiektem zainteresowania ciut starszych kolegów, bo jednak umawiać się z 40-tką to obciach! Bo lepiej pokazać się z młodszą, niż dojrzałą, świadomą i interesującą? Aaaa jeszcze coś – kobieta po 40-tce to jednak inna, lepsza jakość – możecie usłyszeć. A ja pierdolę tę inną jakość! Mam PRAWIE 40 lat, jestem fajną babką, jak wiele moich koleżanek. Zdecydowanie lepszą niż jeszcze 5 lat temu. Jestem jak wino – im starsze tym lepsze, lepiej pachnące, lepiej smakujące, bardziej upojne.
Czas zderzyć się z bolesną prawdą. Otóż, na rynku matrymonialnym 40-tki nie mają szans. Ryczące 30-tki i owszem, ale my zostajemy zepchnięte na margines męskiego zainteresowania. Choć jesteśmy: dojrzałe, świadome i interesujące (sic!). Tylko brakuje facetów, którzy by stawili temu czoło? Nie rozumiem. A nie chwila… może i rozumiem. Może faceci wolą – głupsze, mniej świadome i pełne zachwytu nad ich męstwem niż te rozumiejące, czego od życia chcą? (z całym szacunkiem do wszystkich kobiet, ja też byłam głupia i mniej świadoma – taki etap życia i rozwoju). Faceci dojrzewają później, a po 40-tce są jak mali chłopcy, którzy potrzebują być podziwianymi. Oni wtedy mają:
– kasę
– wypasione auto
– kasę.
I myślą, że to wystarczy na te młodsze, które dają im poczucie, że się nie starzeją. Ha – ale starzeją się, mają obwisłe jajka, obwisłe tyłki jak nie ćwiczą, a brzuch ozdabiają coraz to liczniejsze – mniejsze lub większe oponki, nie mówiąc o zakolach i siwiźnie – choć ta, przyznam, jest dość seksowna. I choć budzi w nich temperament ta młodsza, to z coraz większym trudem sobie z nim radzą. Ale mają kasę, więc w inny sposób wynagradzają swoje braki.
Ale wiecie, trochę im zazdroszczę, bo oni z obiegu nie wypadają, wręcz przeciwnie – korzystają, ile wlezie i czują, że ich życie koło 50-tki w pełni rozkwita.
A ja? Ze swoją dojrzałością, samoświadomością i byciem interesującą? Ku*wa czuję się jak staruszka, która to zaraz usiądzie w fotelu i będzie prawić swoje mądrości młodszym, którzy i będą się nią zachwycać, ale nie w taki jakby chciała sposób. Pie*dolę. Nie chcę być stara. Nie chcę, by ktoś miarą mojego peselu mierzył moją atrakcyjność i zamykał w jakiś szufladkach. Chcę być młoda, chcę, by inni tak mnie postrzegali, żeby widzieli, że duchem mam jakieś 26 lat i jestem młodsza od większości młodszych lasek od mnie! Nie chcę być dojrzała, świadoma i interesująca. Chcę być atrakcyjna, zabawna, seksowna, kobieca! Bo tak do jasnej cholery się czuję!
Kurde, dochodzę do wniosku, że życie koło 40-tki pełne jest sprzeczności. Bo z jednej strony zajebista jest ta akceptacja siebie, tfu – niech będzie – dojrzałość i świadomość, a z drugiej strony – no ku*wa to jakby nie patrzeć 40 lat. 20 więcej niż 20 lat temu i 10 więcej niż dekadę. Jakby tak zacisnąć zęby i pośladki i spojrzeć na siebie oczami tych 25-latków? Bilans wypada słabo. A gdyby tak przyjąć punkt widzenia 45 – latków… No ch*j jesteśmy stare w każdą stronę. Bolesna prawda, z którą za diabła nie chcę się pogodzić. Dobrze, że mój syn już nie pyta: „Mamo, a jak ty się urodziłaś, to była jeszcze wojna?”.
Cudownie jest być 40-tką wśród innych 40-letnich kobiet, ale lepiej nie rozglądać się zbyt bardzo, bo spojrzenia innych mogą od czasu do czasu skutecznie popsuć nasze dobre samopoczucie. A w sumie, w dupie – niech wiedzą, co tracą, jeszcze będą żałować.
To ja – 40-latka, która przez chwilę poczuła się staro. (pewnie jak czasami każda z was)