Go to content

„Kiedyś nawet wspomniała o rozwodzie, ale potem uznała, że na starość chyba jej klepki urwało. Szkoda mi jej. Żyją jak współlokatorzy”

fot. vm/iStock

Agata weszła za mamą do kuchni, by jej pomóc w nakryciu do stołu. Raz po raz nosiła półmiski z jedzeniem. Rodzinnej tradycji musiało stać się zadość i Agata z mężem i dwiema córeczkami w niemal każdą niedzielę lądowała u rodziców w starej kamienicy w centrum miasta. Mama robiła nieśmiertelny rosół, a na drugie danie ziemniaczki całe lub puree albo ryż. Do tego zawsze jakieś mięsiwo – kotlety schabowe, mielone, żeberka, piersi drobiowe lub udka z kurczaka. I oczywiście surówka – buraczki, marchewka z groszkiem, kapusta zasmażana, kalafior lub fasolka z tartą bułką. Tylko latem, ubłagana przez zięcia, podawała pierogi z truskawkami lub jagodami.

Do tego zawsze był kompot własnej roboty, a na deser ciasto drożdżowe, szarlotka, sernik, babka gotowana lub murzynek. Po takiej uczcie głodni robili się dopiero drugiego dnia. Babcia Amelia szalała w tej kuchni, Agata mogła jedynie pomóc jej coś nosić czy nakryć do stołu. Nie pchała się w królestwo matki. Jej tata natomiast siedział zawsze w fotelu, czytając gazetę lub rozwiązując krzyżówkę.

Odzywał się mało, jego konikiem była historia i gdy tylko z zięciem zaczynał jakiś temat to mama zawsze ukrócała te rozmowy. Tata więc milczał i zjadał wszystko, co mu mama na talerz nałożyła. Zawsze to ona go obsługiwała, a gdy chciał dokładki powoływała się na lekarza i trzymanie linii. Tata więc czekał z niecierpliwością na deser. Czasem małżonka wyrażała zgodę na nalewkę. O tak, to było święto, by chłopcy mogli napić się kapkę. Wtedy się nawet uśmiechał.

Agata z rodziną była u rodziców zawsze do osiemnastej, potem wracali do siebie, by jeszcze przygotować się na nowy tydzień. Wiadomo, praca, dzieci, obowiązki i pęd.

– Chciałbyś tak żyć? – zapytała Marka, gdy którejś niedzieli byli już w domu.
– Ale jak? – chyba nie bardzo wiedział o co chodzi.
– Jak moi rodzice?
– Czyli?
– Tak obok siebie.
– Skąd ta myśl? Są małżeństwem kilkadziesiąt lat, trudno by spijali sobie z dzióbków, tym bardziej, że zaraz im stuknie siedemdziesiątka – Marek chyba nie widział tylu szczegółowe co Agata.
– Zobacz, mama cały tydzień żyje niedzielą. Robi zakupy, piecze, gotuje, sprząta, pierze. Odbiera czasem dziewczynki z przedszkola. Tata, też już na emeryturze, chyba wrósł w ten fotel. Zawsze tam siedzi z gazetą. Nie poznaję go. Milczy, czasem coś odburknie.
– Mama go wyręcza. On się jej nie wtrąca. W sumie dobra taktyka – Marek się uśmiechnął.
– Jak tam wpadam w tygodniu to oni już ze sobą nie rozmawiają. Mama gani ojca za te krzyżówki, on chce ciszy. Więc mijają się w przedpokoju. Ja nawet nie wiem czy razem śpią.
– No co ty, w tym wieku?!
– Ja nie mówię, by od razu Kamasutrę przerabiali. Ale oni są jak współlokatorzy. Nie wchodzą sobie w drogę. Nie mają pasji, wspólnych zainteresowań.
– No chyba nie. Tata kocha historię, mama nie znosi.
– Ale mogliby iść do parku, do muzeum, kina, teatru. A mama żyje nami. Dzwoni, pyta jak dziewczynki. Jest na każde zawołanie, a sama nie oczekuje nic.
– Racja.
– Pytałam jej kiedyś, czy może im nie kupić biletu, nie zawieźć dokądś, ale wzruszyła ramionami. Kiedyś nawet wspomniała o rozwodzie, ale potem uznała, że na starość chyba jej klepki urwało. Szkoda mi jej. Poświęciła się. Sporo z ojcem przeszła. Święty nie był. A teraz jest bierny. Próbowałam z nim rozmawiać, ale on chyba już siły nie ma. Przywykł. Wygodnie mu.
– Wiesz co, faktycznie. On tak gaśnie w tym fotelu.
– To jego jaskinia. Mama okupuje kuchnię, on salon i tak im mijają dni. Czasem wpadniemy my, zajmą się dziewczynkami i to wszystko.
– Smutne, nie?
– Marek obiecaj mi, że my tacy nie będziemy. Że jak dziewczyny wyfruną z domu to będziemy mieli o czym rozmawiać. Znajdziemy pasje wspólne i osobne.
– Mijać się w własnym domu…straszne.
– Mama ma żal do ojca. On wiesz kiedyś miewał romanse. Teraz już nie bryluje, nie jest aktywny zawodowo, nie ma panien do wyboru. Mama znosiła to dzielnie. Z dumą. Nie odeszła, ale męczy się okrutnie.
– Tata też. Może ma wyrzuty? – Marek zastanawiał się głośno.
– Może i tak. Ślub wzięli w kościele, przyzwoitość nie pozwala im się rozwieść.
– I to nieśmiertelne: Co ludzie powiedzą?
– Masakra. Żal mi ich – powiedziała ze smutkiem w oczach.
– Tak żyje całe pokolenie. Razem źle, osobno jeszcze gorzej. Można im pomóc?
– Nie wiem. Ale wiem, że ja nie chcę tak żyć, czyimś życiem, nie mając swojego. Dziewczyny się usamodzielnią, my musimy umieć być ze sobą, rozmawiać, spędzać czas, kłócić się i godzić, mieć znajomych, pasje.
– Dobra, ale w fotelu pozwolisz mi posiedzieć? – Marek puścił żonie oczko.
– No pewnie, przed lub po…sssss….spacerze – odparła filuternie. – I jedzenia nie będę Ci nakładać, ok?
– Jakoś przeżyję, byle z tobą – i przytulił żonę, wiedząc, że właśnie tak chce spędzić swoje następne lata.