Go to content

Kamil Maćkowiak: Nie wstydzę się powiedzieć, że pokonałem uzależnienie i depresję

Kamil Maćkowiak fot. Joanna Jaros

Grał w wielu bardzo popularnych serialach, m.in. „Na Wspólnej”, „Przyjaciółki”, „Komisarz Alex”, „Barwy szczęścia” . Ale jego największą pasją jest teatr. Wzorem Krystyny Jandy oraz Michała Żebrowskiego zorganizował własny teatr w Łodzi i wyprodukował już 14 spektakli. 20 i 21 listopada premierę będzie miał najnowszy „Zombi”. Mówi się, że w spektaklach Maćkowiaka jest wiele wątków terapeutycznych. Nic dziwnego, aktor sam jest bardzo zainteresowany tym tematem, od dziesięciu lat z przerwami chodzi na terapię. Pokonał depresję i uzależnienie. Nie wstydzi się o tym opowiadać, jest szczery, utalentowany i bardzo pracowity. Takich mężczyzn kochamy!

Kamil, co myślisz o facetach z twojego pokolenia czterdziestolatków? Wydaje mi się, że jesteście w głębokim kryzysie.

Nie daję sobie prawa, by oceniać wszystkich mężczyzn. Mogę tylko mówić o sobie. Wiem, że gdyby nie moja terapia, to byłbym dziś w głębokim kryzysie. Już dziesięć lat temu zacząłem sprzątać swoje życie z najbardziej autodestrukcyjnych mechanizmów. Nie twierdzę, że dziś jestem facetem, który ma wszystko poukładane, ale czuję się mężczyzną, który na szczęście ma minimalizowaną ilością kompleksów. Gdybyś mnie spytała, czy jestem szczęśliwy, to pierwsza moją odpowiedzią będzie „tak”. To dla mnie przełom, bo jako nastolatek budziłem się jako osoba głęboko nieszczęśliwa, dla której szklanka zawsze była do połowy pusta.

Zadam to pytanie inaczej. Zastanawiałeś się, jacy jesteśmy dzisiejsi czterdziestolatkowie?

Sądzę, że nie tylko mężczyźni, ale też kobiety, mają dziś narzuconych zbyt wiele ról, którym nie potrafimy sprostać. Ale jeśli pytasz o mężczyzn, to nieustannie widzę w nas tę mityczną pogoń za byciem odpowiedzialnymi, zaradnymi i silnymi. Natomiast u tych, którzy nie mają zbudowanej odporności, kończy się to na murowaniu pozornej fasady, za którą kryje się jakiś dramat: kompulsja, nałóg, przemoc albo załamanie. Prywatnie uważam, że terapia jest dobrym rozwiązaniem, ale najważniejsze, byśmy trafili do odpowiedniej osoby.

Dziś żyjemy w czasach bardzo bogatej oferty coachingowej i psychologicznej z wielu nurtów, więc łatwo się w tym wszystkim pogubić. Sam spotkałem się z terapią, która jedynie budowała pozory, a nie pomagała w głębokim poszukiwaniu deficytów, które odbierały mi pewność siebie. Przeraża mnie, gdy słyszę porady w stylu: „Każdy dzień zacznij od uśmiechu”, „Bądź asertywny”, „Głośno komunikuj swoje potrzeby”. Ale co za tym wszystkim stoi? Gdzie poszukiwanie przyczyn objawów?

 

Co dało ci 10 lat terapii?

Nie wstydzę się powiedzieć, że pokonałem uzależnienie i depresję. Nie wiem, czy słowo „pokonałem” jest tu najwłaściwsze, bo nie mam stuprocentowej pewności, jak będzie wyglądało moje życie dalej. Dziś czuję się silniejszy dzięki temu, że żyję w totalnej abstynencji od używek. Odstawiłem wszystko, nawet nikotynę. Oczywiście to nie działo się z dnia na dzień. Nie było tak, że nagle obudziłem się i stałem się silny. To była wieloletnia praca nad sobą, która doprowadziła mnie do przekonania, że w moim przypadku najlepszym rozwiązaniem będzie całkowita trzeźwość. Nie chcę tu wpadać w moralizatorskie tony i mądrzyć się, ale dopiero teraz czuję, że jestem gotowy brać odpowiedzialność za siebie, za relacje i za swoją firmę, czyli Fundację Kamila Maćkowiaka.

Nie mam w sobie pychy, która mówi mi, że jestem genialny i ze wszystkim już sobie poradziłem. Wprost przeciwnie, nowością jest dla mnie to, że czuję pokorę. Staram się być czujny, bo nie mogę być pewien, że kiedyś nie wrócę do aktywnego uzależnienia. Moja terapia nie dała mi gotowych recept typu: każdego ranka odprawiaj mantrę dziękczynną lub skoro świt uśmiechaj się do siebie w lustrze. Na mnie takie rzeczy nie działają.

Trudno ci wytrwać w abstynencji?

Moją używką była marihuana. Mówię o tym otwarcie, ponieważ widzę, że wiele osób w mojej branży traktuje ją jako umiarkowanie szkodliwą. Ja jednak mam osobowość kompulsywną i dlatego nie potrafiłem z tego korzystać. To, co mogło być okazją, stawało się dla mnie codziennością. A jeśli twoje życie jest zdeterminowane przez jakikolwiek nałóg, to problem zaczyna narastać. Oczywiście nie leżałem w rowie, tylko ciężko pracowałem i to było jeszcze gorsze, bo dawało złudzenie, że wszystko gra. Marihuana dla mnie była bardzo groźna właśnie dlatego, że stwarzała iluzję świata, który nie był prawdziwy, a w którym było mi lepiej niż w tym realnym.

Mówisz, że teatr stworzyłeś, wychodząc z depresji i że on uratował ci życie.

Życie uratowała mi możliwość grania, choć staram się nie traktować tego autoterapeutycznie. Ale wzięcie odpowiedzialności za fundację i za teatr, który stworzyłem w Łodzi dało mi konieczność codziennego zmagania się z rzeczywistością. Metodą prób i błędów uczyłem się zarządzać fundacją, zespołem, a wieczorem wchodziłem na scenę, by dawać ludziom emocje. To była moja motywacja do życia.

Z twoją depresją zbiegły się inne trudne wydarzenia: śmierć mamy i rozpad wieloletniego związku. Mówisz jednak w wywiadach, że był to też czas, w którym na nowo zbliżyłeś się do swojego ojca. Czy możesz o tym opowiedzieć?

Mój tata przez lata był kapitanem żeglugi morskiej, a ja od 10 roku życia mieszkałem w internacie przy szkole baletowej. Dlatego tak naprawdę jako dziecko nie udało mi się zbudować z nim relacji, bo większą część roku spędzał na morzu. Oczywiście oboje rodzice przyjeżdżali do mnie na premiery spektakli do Łodzi, ale prawda jest taka, że jako dorosły facet nigdy z ojcem nie gadałem nawet przez telefon. Zawsze pytałem mamę, co u taty i ona mi opowiadała. A kiedy ona odeszła dość niespodziewanie, otworzyliśmy się na siebie nawzajem. Szybko też postanowiliśmy, że tata z Gdyni przeprowadzi się bliżej mnie do Łodzi. Wyobraź sobie, że zanim on wyremontował swoje lokum, to przez rok mieszkaliśmy razem tylko we dwóch i przyznam, że to było śmieszne, bo ja miałem wtedy 36 lat, a dopiero wtedy zaczęliśmy budować relację ojciec – syn. Właśnie to doświadczenie dołożyło mi co najmniej metr fundamentów, których przez lata mi brakowało.

Ja tego domu nie miałem wcześniej, bo szkoła baletowa, bo szkoła aktorska, bo praca. A teraz… po próbie mogę przyjechać do taty na obiad i to jest dla mnie nowe, cenne i nieznane. Jednego wieczora potrafimy przegadać tyle, ile nie rozmawialiśmy przez 10 lat. Zbliżyła nas ogromna tragedia — śmierci mamy. Do dziś często rozmawiamy o niej, to dla nas ważny emocjonujący temat.

Dlaczego sztuki wyprodukowane przez ciebie są tak mocno terapeutyczne?

Zaczęło się kilka lat temu od „Diva show”, spektaklu, który jako pierwszy określił profil mojego teatru. Diva, która ma osobowość borderline, rozmawia z ludźmi na widowni i dzięki temu spektakl co wieczór jest inny i często staje się zbiorową terapią. Widzowie nie tylko bawią się, ale opowiadają otwarcie o rzeczach intymnych. Nigdy bym nie przypuszczał, że to show będzie ewoluowało w tę stronę. Diva mówi o braku ojca, samotności, trudnej relacji z matką i ciągłej potrzebie zakładania maski. Dla mnie ten spektakl był próbą zmierzenia się z tym, co dziś znaczy być prawdziwie męskim. Dlatego właśnie zakładam koturny i perukę, by pozbyć się schematów. Powiem ci, że niedawno próbowałem się z tą sztuką pożegnać, ponieważ śmiganie w wieku czterdziestu lat na 17-centymetrowych koturnach w peruce Tiny Turner nie jest dla mnie już taką przygodą, ale okazuje się, że widzowie uwielbiają Divę i bilety nadal się sprzedają.

O czym jest wasz premierowy spektakl „Zombi”? Słyszałam, że próby zaczęliście jeszcze przed wydarzeniami na polsko-białoruskiej granicy i nagle okazało się, że temat jest jeszcze bardziej aktualny, bo dotyczy uchodźców.

Spektakl Teatru Kamila Maćkowiaka, którego premiera odbędzie się 20 i 21 listopada w Monopolis w Łodzi utrzymany jest w konwencji tragifarsy i stand-upu z trzema aktorami, trzema drag queen, które są gospodyniami wieczoru. Show dedykujemy widzom, którzy o ważnych problemach współczesności chcą rozmawiać w przewrotny i niekonwencjonalny sposób. „Zombi” Christiana Lollike to kalejdoskop skrajnych postaw na temat uchodźców, analizujemy temat z wielu różnych perspektyw. Oczywiście też z tej naszej wygodnej europejskiej, która polega na pozornej empatii. Na zachowawczości z dominującym lękiem przed nieznanym. Robimy ten spektakl, by zrozumieć, z czego wynika strach przed inną kulturą, strach przed „obcymi” i co może w naszym kraju zmienić, chociażby wpuszczenie uchodźców przez granicę z Białorusią.

Wyprodukowałeś już 14 spektakli, masz na etatach ludzi, a czwarta fala covidu w rozkwicie. Jak sobie radzisz z odpowiedzialnością? Czy czujesz lęk, że nie podołasz tym wyzwaniom?

Nie uciekam od moich lęków, raczej przyglądam się im. Dziś już wiem, że pewne moje niepokoje idą takim autopilotem z dzieciństwa, mam np. obsesyjną potrzebę poczucia bezpieczeństwa. Dlatego wolę działać niż czuć się bezradnym. Staram się w fundacji otaczać kompetentnymi osobami, którym mogę delegować wiele odpowiedzialnych działań. Potrafię też czasem włączyć tryb samolotowy w moim smartfonie, by odetchnąć. Bo nawet podczas naszej rozmowy widziałem już kątem oka, że telefon dzwonił z fundacji już kilka razy. Do niedawna tego nie potrafiłem, chciałem mieć kontrole nad wszystkim.

Dziś zmieniłem strategię: mam vice prezes do zarządzania firmą, mam kierowników produkcji do każdego spektaklu. Zespołowi też dzięki temu jest lepiej, bo czują, że mają moje zaufanie. Sam nie dałbym rady. To wielkie wyzwanie, codziennie setki decyzji do podejmowania.

Czas pierwszej, drugiej fali pandemii był dla ciebie trudny jako aktora?

Był trudny dla przedsiębiorcy. Nie rozczulam się nad sobą jako nad aktorem, który nie mógł grać, bo wielu ludzi było w podobnej sytuacji. Ale moment, kiedy musiałem zwolnić prawie cały zespół etatowy, sprawił, że czułem się jak ojciec rodziny, który nie potrafi się nią zaopiekować i przyznam, że to była frustracja. Dziś staram się szukać sensu w trudnych sytuacjach, w myśl zasady „by truciznę zmienić w lekarstwo”. Oczywiście, żeby była jasność, ja na co dzień okropnie się wkurzam, nie jestem oazą spokoju czy krynicą refleksji. Mam jednak poczucie, że wszystko jest po coś.

Cieszę się dziś z wielu rzeczy, że nasz teatr mimo pandemii utrzymuje się cały czas z biletów, że mam w Łodzi wspaniałą widownię. A przed nami kolejne wielkie wyzwanie: zmiana lokalizacji, ale dziś mam pewność, że moja publiczność pójdzie za mną. Jesteśmy niczym firma rodzinna, wyróżnia nas autentyczna pasja i ciągła chęć podnoszenia sobie poprzeczki.